Co za nami, co przed nami?

Mieczysław Chorąży


Stąd już kilkanaście lat temu pojawiły się nieodpowiedzialne opinie prasowe: „tradycyjne uniwersytety (...) przestały odpowiadać potrzebom współczesnego społeczeństwa”, „uniwersytety w tradycyjnej formie skazane są na niepowodzenie” itp. Stąd wysyp tzw. wyższych niepublicznych uczelni. U podstaw ich założeń organizacyjnych był w znakomitej większości zapał biznesowy założycieli, a jakość i obszar edukacji zwykle niewysokiej miary. Stąd przyjęty przez polityków i stale akcentowany i dekretowany, wąsko pojęty merkantylny i komercyjny kierunek rozwoju wyższych uczelni, badawczych instytutów „resortowych” i naukowych instytutów PAN. Stąd niekiedy bierze się w młodszych pokoleniach pogląd, że autorytet nauczyciela akademickiego lub pracownika nauki można jedynie mierzyć sukcesem ekonomicznym. Stąd biorą się projekty badawcze, projekty grantów, które łatwo można przełożyć na sukces kasowy lub patent, a nie zawsze mają ambicje twórcze i odkrywcze.

Bój o zrozumienie

Zapominamy często, że ośrodki naukowe i uniwersytety mają także szersze zadania, mają – choć to jest czasem nadużywane słowo – swoją misję. Rozumiem przez to zadania kulturotwórcze, „wytwarzanie” wiedzy choćby i ona, w krótkim horyzoncie czasowym, nie miała przełożenia na praktyczny pożytek, a także przekazywanie i upowszechnianie wiedzy. Mają utrzymać ciągłość trwania narodu, najlepsze tradycje, kreować wzorce zachowań ludzkich i postaw obywatelskich. Człowiek, poza jego wszelkimi ludzkimi ułomnościami, poza chęcią realizacji hasła Guizota „bogaćcie się”, ma jednak także inne aspiracje, potrzebę, aby żyć nie tylko w „dobrostanie”, ale i marzenia, aby żyć w „błogostanie”, odczuwać radość i szczęście. Obywatele mają prawo oczekiwać, że wyższe uczelnie będą wychowywać ludzi światłych, mądrych i oddanych społeczności. Mają prawo domagać się, aby tacy właśnie ludzie, a nie ludzie z przypadku lub przemożnej chęci rządzenia, wzięli na swe barki obowiązek sterowania krajem, prowadzenia rozsądnej gospodarki i porządkowania życia społecznego z pełną odpowiedzialnością za zrównoważony rozwój Polski w długiej perspektywie czasowej. Mam awersję do notorycznie powtarzanych przekazów, że zarządzanie i polityka parlamentarzystów i VIP ów gospodarczych są bezustanną „grą”, w której biorą udział „drużyny” i gracze różnego pokroju, gdzie się wygrywa lub przegrywa, gdzie się rozważa po czyjej stronie jest piłeczka. Polsce są potrzebne światłe i odpowiedzialne elity przywódcze oraz edukowana kadra zarządzająca, której obowiązkiem jest nieustanna praca i służba narodowi, a nie bezustanne „gry”. Wzorce polityczne przenoszą się na sferę nauki i nauczania, gdzie również dostrzega się elementy „gry” jako sposobu na przeżycie.

W tym kontekście widzę w ubiegłym dwudziestoleciu frustrujące boje szkół wyższych i pozauniwersyteckich ośrodków badawczych o zrozumienie wśród elit politycznych potrzeby lepszego finansowania zarówno instytucji, jak i kadr naukowych, potrzeby uznania rangi oraz znaczenia nauki i nauczania dla rozwoju kraju, i wreszcie porzucenia nieprzemyślanych i niekończących się reform i reorganizacji. Pocieszające, że przynajmniej główne ośrodki uniwersyteckie i instytuty naukowe PAN przetrwały trudny okres „transformacji”.

Przeżyłem co najmniej kilkanaście reorganizacji szkolnictwa podstawowego, średniego, szkół wyższych i ośrodków badawczych. Od roku mocujemy się z projektami nowych ustaw w zakresie organizacji instytucji naukowych i szkół uniwersyteckich, nowego trybu finansowania nauki i polityki zatrudniania naukowców oraz ścieżek kariery naukowej. Za najbardziej nierozsądne, by nie użyć mocniejszego terminu, uważam utrwalony zwyczaj naszych polityków i ekip rządzących i takie reformatorskie i legislacyjne poczynania, które nie mają żadnej ciągłości w czasie, żadnego uznania dla dokonań poprzedników, które niosą grzech głębokiego zadufania i przeświadczenia, że tylko „JA i moja ekipa” zrobimy to najlepiej i koniecznie od nowa, wyrzucając do kosza wszystkie poprzednie projekty, piętnując wszystkie poczynania poprzedniej „ekipy”. Tak nie można zarządzać ani nauką, ani nauczaniem, ani nawet wycinkiem gospodarki narodowej. Z zadumą czytam na paryskich budynkach ogłoszenia o zakazie plakatowania z powołaniem się na prawo sprzed paruset lat...

Wtórna konkurencyjność

Od lat, stale i z uporem, dekretujemy rozdział edukacji od nauki, a w dodatku badania naukowe dzielimy na kierunki badań podstawowych i badań mających przynosić natychmiastowe i szybkie pożytki (zastosowanie przemysłowe, patenty), nauki aplikacyjne, czy jak teraz głosi modny termin w medycynie – badania naukowe „translacyjne”. Bez etykiety głoszącej aplikacyjny charakter badań i w środowisku o wąskim spojrzeniu na rolę nauki nawet uzdolniony i oddany instytucji pracownik nauki nie ma miejsca do rozwoju i pracy. Wytwarzają się mechanizmy i postawy spłycające rolę nauki, zawężające naukę do roli funkcji pomocniczych, do przynoszenia natychmiastowego pożytku choćby tylko w postaci mało znaczących publikacji, którymi można karmić złożone algorytmy naukometryczne podnoszące indeksy osiągnięć, a zatem i dające nadzieje na pieniądze. Czy władze za kilka następnych lat nie będą lamentować, że nauka uprawiana w Polsce znowu nie sprostała światowym wymogom innowacyjności, nie podniosła gospodarki, nie poprawiła wyników w zakresie zdrowia publicznego lub, że nie stała się „konkurencyjną”? „Konkurencyjność” jest zjawiskiem wtórnym i pojawia się tam, gdzie wspierana jest nauka jako taka, i gdzie między ośrodkami badawczymi istnieje współpraca i przepływ informacji.

Tymczasem od lat nie potrafimy wprowadzić wybitnych naukowców zatrudnionych w nieakademickich ośrodkach badawczych w uniwersytecki proces edukacyjny ani skutecznie zorganizować zaawansowanej edukacji studentów w warsztatach naukowych takich ośrodków. Podaję bolesny przykład z medycyny. Nowotwory złośliwe, zwane powszechnie „rakiem”, są chorobą o wielkim znaczeniu społecznym (bo leczenie jest trudne i kosztowne, bo rak jest w Polsce drugą przyczyną zgonów). Doświadczenia państw mających najlepsze wyniki w zakresie zwalczania raka (USA, państwa skandynawskie i państwa Europy Zachodniej) jednoznacznie wskazują, że sukces ten został uzyskany dzięki dobremu wykształceniu lekarzy i dobrze zorganizowanej akcji prewencji (badania przesiewowe, szeroko rozwinięta i spopularyzowana oświata zdrowotna). W znanych mi amerykańskich szkołach medycznych nauczanie onkologii (w bloku, jako oddzielnego przedmiotu) w czasie studiów medycznych osiąga liczbę nawet 350-370 godzin i kończy się egzaminem. W Polsce tak długo, jak sięgam pamięcią, toczy się jałowy spór miedzy Instytutem Onkologii a akademiami medycznymi o to, czy w akademiach mają być zorganizowane katedry onkologii i nauczanie „o raku”. Uczelnie mają wprawdzie autonomię i mogą samodzielnie ustalać programy nauczania, ale w sprawach tak wielkiej wagi, jak rak, powinny być ustalone regulacje prawne poparte stałym wsparciem finansowym państwa, gwarantujące dobre wyszkolenie młodego lekarza w zakresie problematyki onkologicznej. Z drugiej strony Instytut i centra onkologii powinny wyjść do uczelni z szeroką ofertą pomocy edukacyjnej.

A tu tymczasem, od lat, na granicy „onkologia” – akademie medyczne, w sprawie tak wielkiej wagi „iskrzy”. Instytut Onkologii w Warszawie i oddział w Gliwicach prowadził szkolenia onkologiczne dla starszych lat studiów medycznych w wymiarze... 30 godzin! Swego czasu, w ramach takiego szkolenia, sam byłem angażowany do nauczenia studentów medycyny w problematyce „biologia nowotworów” w wymiarze jednej godziny lekcyjnej, tj. 45 minut! W uczelniach amerykańskich przedmiot ten wykładany jest w wymiarze kilkudziesięciu godzin. W znanym mi projekcie budżetu Narodowego programu zwalczania nowotworów złośliwych, przewidzianego na 10 lat, nie znalazłem żadnych sum przeznaczonych na szkolenie onkologiczne w uczelniach medycznych. To są podstawowe zaniedbania w obszarze walki z rakiem i edukacji medycznej. Na szczęście, w niektórych ośrodkach akademickich problem edukacji onkologicznej udaje się wprowadzić do programów nauczania.

W projektach nowych ustaw o badaniach naukowych, finansowaniu nauki lub o instytutach badawczych nie ma żadnych zapisów, które uwzględniają i eliminują takie podstawowe anomalie, jak wzajemne wspomaganie się edukacji, badań i praktycznych działań organizacyjnych. Jeśli chodzi o instytuty badawcze (instytuty „resortowe”, dawniej jednostki badawczo-rozwojowe, JBR) to nowy projekt ustawy (z 8 grudnia 2008) zawiera wiele zapisów w duchu ciasnego praktycyzmu, dopuszczających komercjalizację instytutów badawczych, petryfikujących stare rozwiązania organizacyjne. Jednoosobowe zarządzanie instytutem badawczym jest anachronizmem. Nowoczesne instytuty badawcze w strukturze organizacyjnej oprócz rady naukowej mają prawnie i statutowo umocowane ciała kolegialne jako wspomagające dyrektora w funkcji zarządzania i jednocześnie mające uprawnienia doradczo-kontrolne.

Komercyjne traktowanie badań naukowych najdobitniej oddaje hasło lansowane przez polityków: „gospodarka oparta na wiedzy”. Politycy zapominają przy tym, że badania, nauka i wiedza służą całemu spektrum życia współczesnego społeczeństwa, nie tylko gospodarce.

Prof. dr. hab. Mieczysław Chorąży, onkolog, Gliwice.