Zmiany nie mogą czekać
Na naukę i szkolnictwo wyższe w perspektywie minionych dwudziestu lat patrzę nie z pozycji ministra, odpowiedzialnego dziś za ich funkcjonowanie i rozwój, ale przede wszystkim oczami profesora prawa, nauczyciela akademickiego – osoby, która budowała swoją karierę naukową najpierw w publicznym uniwersytecie, potem w tworzącym się od podstaw sektorze uczelni niepublicznych.
Przedmiot zazdrości
Gdybym miała wskazać tylko jeden, moim zdaniem największy sukces Polski na polu nauki i szkolnictwa wyższego od czasu transformacji ustrojowej 1989 roku, bez wahania odpowiem: imponujący wzrost liczby studentów. Choć wielu przede mną podkreślało znaczenie boomu edukacyjnego i ja nie mogę nie wspomnieć, że polskie uczelnie w ciągu minionego dwudziestolecia sprostały bodaj największemu cywilizacyjnemu wyzwaniu, jakim było i nadal pozostaje zapewnienie wyższego wykształcenia setkom tysięcy aspirujących do tego młodych ludzi. W 1990 r. mieliśmy 394 tys. studentów, obecnie już 1 mln 926 tys. W rozmaitych europejskich gremiach za ogromny sukces Polski uważa się nasz współczynnik skolaryzacji, utrzymujący się dziś na poziomie 51 proc., czterokrotnie wyższy niż na początku lat 90. Za tymi liczbami kryje się powszechne przekonanie, że wykształcenie i wiedza są drogą do poprawy standardu życia pojedynczych obywateli, ale też przyspieszenia rozwoju gospodarczego kraju, pełnej zdolności do konkurowania z państwami, które stały się synonimem gospodarczej potęgi, innowacyjnego przemysłu, naukowego postępu. To przeświadczenie stało się kapitałem społecznym, którego tak zazdrości nam Europa.
Obecny rząd odwołuje się do tego społecznego przekonania w raporcie Polska 2030. Wyzwania rozwojowe, który ma się stać przyczynkiem do stworzenia strategii rozwoju kraju na kolejne dwudziestolecie, budowanie społeczeństwa wiedzy znalazło się wśród dziesięciu priorytetów państwa.
Mówiąc o boomie edukacyjnym, nie można pominąć roli tworzonego od końca lat 90. sektora szkolnictwa niepublicznego, który przejął ciężar kształcenia jednej trzeciej z dwumilionowej rzeszy młodzieży akademickiej. Część niepaństwowych uczelni to dziś silne, konkurencyjne ośrodki, kształcące własną kadrę akademicką, kreujące nowoczesną ofertę dydaktyczną, zdolne zabiegać o studentów na równi z silnymi ośrodkami publicznymi – to sukces zarówno konkretnych uczelni, jak i całego sektora szkolnictwa wyższego. Nie wolno jednak zapomnieć o wciąż, niestety, sporej grupie małych, niepublicznych uczelni, które nigdy nie pokusiły się o kształcenie własnej kadry czy prowadzenie badań – to zaprzepaszczony potencjał zatrudnionych tam wykładowców i kształconej młodzieży.
Miód i łyżka dziegciu
Niepomierną wartością minionych dwudziestu lat jest wreszcie rzeczywista wolność prowadzenia badań naukowych, nieskrępowana cenzurą, wsparta realnymi pieniędzmi, możliwa dzięki w pełni otwartej dla polskich uczonych światowej przestrzeni naukowej, której granice ostatecznie zatarło nasze członkostwo w Unii Europejskiej. Dzięki tej wolności otworzyły się drzwi zagranicznych ośrodków akademickich i centrów badawczych nie tylko przed uczonymi z czołowych uniwersytetów, którzy wcześniej miewali szansę korzystać z wyjazdów zagranicznych (często, niestety, na warunkach politycznych decydentów), ale i przed tymi, którzy naukową misję realizowali z dala od największych miast akademickich, choć z nie mniejszym poświęceniem. Z tej perspektywy rok 1989 był przełomem i w mojej karierze naukowej.
Przysłowiową łyżką dziegciu stają się jednak statystyki obrazujące dzisiejszą, ciągle znikomą mobilność polskich uczonych. Niedawny raport Fundacji na rzecz Nauki Polskiej pokazał, że polscy młodzi naukowcy są najmniej skłonni spośród wszystkich narodów Unii Europejskiej do zagranicznych wyjazdów naukowych, zagraniczne staże i projekty badawcze podejmuje tylko 0,1 proc. naszych uczonych przed 36. rokiem życia, w Europie średnio 7 proc. Z rządowego programu Wsparcie międzynarodowej mobilności naukowców w minionym roku skorzystało tylko 13 młodych naukowców, choć rząd zarezerwował na ten program aż 6 mln zł.
Pytana o bolączki świata nauki i szkolnictwa wyższego ostatnich dwudziestu lat, bolączki, których skutki blokują dziś dalszy ich rozwój, powiedzieć muszę jednak przede wszystkim o coraz słabiej wykorzystywanym potencjale badawczym i dydaktycznym.
Skokowy wzrost liczby studentów w latach 90. wymusił na kadrze naukowej wzmożoną aktywność dydaktyczną, skutkiem czego było ograniczenie prowadzenia badań, wielu uczonych decydowało się na jednoczesne zatrudnienie nawet w kilku publicznych i niepaństwowych ośrodkach akademickich. Wieloetatowość w środowisku naukowym, efekt wieloletnich zaniedbań w kształceniu kadry naukowej, stała się patologią, o której otwarcie zaczęto mówić dopiero pod koniec lat 90.
Przełamywanie izolacji
Zabrakło też odwagi w mówieniu o trudnościach młodych naukowców w ich karierach akademickich, o wspomnianej już nikłej mobilności uczonych, izolacji świata akademickiego od przemysłu, biznesu i rynku pracy, o potrzebie konkurencyjności w dzieleniu publicznych środków na działalność akademicką i badawczą – a to czynniki, które, w moim przekonaniu, przesądziły o niezadowalającym poziomie badań i dydaktyki.
Doktoraty przed 30. rokiem życia broni zaledwie 18 proc. naukowców, habilitację przed 40. rokiem – 13 proc., a profesurę tytularną przed pięćdziesiątką otrzymuje jedynie 11 proc. Te statystyki najdobitniej obrazują, jak długa, skomplikowana i żmudna staje się kariera polskiego naukowca. O tytuł profesorski zbyt często występuje się w Polsce wobec osób, które dawno ukończyły 60 lat i w wielu przypadkach (choć to absolutnie nie reguła) okres największej aktywności naukowej mają za sobą. W uczelniach brakuje wykładowców w wieku 35-46 lat.
Teraz, jako minister nauki i szkolnictwa wyższego, staram się zapobiec groźnej dla uczelni luce pokoleniowej. Opracowaliśmy założenia zmian ustawowych, które ułatwią i nadadzą dynamikę biegowi kariery naukowej, chroniąc jednocześnie merytoryczne jej kryteria. Odwrócić niekorzystne proporcje wiekowe kadry akademickiej, odległe od światowych standardów, pomogą, w moim przekonaniu, mechanizmy zapisane w założeniach reformy szkolnictwa wyższego: podniesienie poziomu doktoratów, zmiany procedury habilitacyjnej, rzetelna ocena naukowych osiągnięć pracowników naukowych oraz naukowo dydaktycznych, ale też otwarcie naszych katedr dla uczonych z zagranicy.
Skoncentrowana na jakości prowadzonych badań i dążeniu do badawczego sukcesu, nowocześnie myśląca kadra pozwoli na lepsze powiązanie świata akademickiego ze środowiskiem przemysłu i gospodarki – dotychczasową głęboką izolację uczelni i ośrodków naukowych od środowiska gospodarczego uważam za jeden z najpoważniejszych błędów minionego dwudziestolecia.
Na marginesie
Budowanie oferty dydaktycznej – i przez publiczne, i niepubliczne szkoły wyższe – wyłącznie opierając się na popycie wśród kandydatów na studia oraz niskiej kosztochłonności części kierunków studiów, doprowadziło do niepokojącej dysproporcji w liczbie absolwentów szeroko rozumianych dziedzin humanistycznych z jednej strony, a matematycznych, technicznych i przyrodniczych z drugiej. Na kierunkach inżynieryjno technicznych mamy dziś jedynie 8,8 proc. wszystkich studiujących, niespełna 5 proc. studiuje kierunki informatyczne, mniej niż 1,5 proc. podjęło studia w dziedzinie ochrony środowiska. Jednocześnie aż jedna piąta studiującej młodzieży uzyska dyplomy w dziedzinie nauk ekonomicznych i administracyjnych, co ósmy polski student jest na kierunku pedagogicznym.
Fatalna struktura kształcenia dewaluuje wartość wyższego wykształcenia, co uderza rykoszetem w kariery młodych ludzi – dyplom magisterski w Polsce zwiększa zarobki jedynie o około 28 proc., podczas gdy w Stanach Zjednoczonych aż o 78,6 proc., a we Francji o 64,6 proc.
Brak współpracy między środowiskiem gospodarczym i ekonomicznym skutkuje także fundamentalnymi trudnościami w pozyskiwaniu środków na prowadzenie badań, a to skazuje polską naukę na niebyt, spycha na europejski i światowy margines.
Gorzką porażką polskiego świata nauki jest, w moim przekonaniu, znikoma skuteczność w pozyskiwaniu środków z puli Unii Europejskiej. W 6. Programie Ramowym na lata 2002-2006 nasze zespoły badawcze w drodze konkursów odzyskały jedynie 53,6 proc. polskiego wkładu w ten wspólnotowy fundusz badawczy, najmniej spośród wszystkich unijnych państw.
To porażka dotkliwa tym bardziej, że dotyczy ostatnich lat, gdy polska nauka cieszyła się już nieskrępowaną naukową wolnością, jaką daje przynależność do przestrzeni naukowej całej Unii Europejskiej. Tak niska skuteczność polskich badaczy pokazuje, że z tej wolności wciąż jeszcze nie nauczyliśmy się w pełni korzystać.
Patrząc w przyszłość – wierzę, że to ostatni moment, by polskie środowisko akademickie skoncentrowało się bardziej na jakości dydaktyki i badań, a sukces ilościowy, jakim jest imponujący w Europie wzrost liczby studentów w stosunkowo krótkim czasie, przekuło teraz w lepszą jakość projektów badawczych, większą liczbę patentów i innowacyjnych wdrożeń. Zmiany, które to umożliwią, nie mogą już czekać.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.