Lęk przed biblioteką

Henryk Hollender


Boimy się rozmaitych sytuacji, związanych z dyskomfortem sytuacyjnym lub społecznym: podróży, banku, wystąpienia publicznego. Nauczyciel boi się agresywnej i destrukcyjnej klasy, a uczeń boi się sprawdzianu, choć nauczyciele agresywni i destrukcyjni też się zdarzają. A teraz wymyślono jeszcze lęk przed biblioteką. Będzie ruch w interesie, artykuły, doktoraty. Już są.

Lęk przed lataniem i lęk przed pięćdziesiątką otrzymały nawet niezłe kawałki literatury (tej samej zresztą autorki), a lęk przed biblioteką – toutes proportions gardées – artykuł Marzeny Świgoń w drugim zeszycie tegorocznego „Przeglądu Bibliotecznego” (s. 177-189). Jest to praca, której odkrywczość i doniosłość wyraża się w takich na przykład konstatacjach: „Dokładniejsza analiza (korelacja kanoniczna) dowiodła, że studenci nisko oceniający własne kompetencje, kreatywność oraz możliwość akceptacji społecznej mieli tendencje do odczuwania wysokiego poziomu lęku przed biblioteką. Był on związany głównie z barierami afektywnymi i komfortem w bibliotece” (s. 183). Jasne, praca nosi wszak podtytuł „teoria, założenia, modele”, a nie każda teoria to musi być od razu David Deutsch. Tylko że opracowania przytaczane z heroiczną pracowitością przez autorkę, ze szczególnym uwzględnieniem książki „Library anxiety: theory, research, applications” (Scarecrow Press 2004), mają pewną cechę osobliwą: brakowało tam najwyraźniej jakiejkolwiek biblioteki. Są tylko owładnięte wzmiankowanym lękiem zbiorowości, różniące się stylami pracy i poziomem wrażliwości na warunki zewnętrzne; tym zbiorowościom przypisuje się różne cechy – na przykład jedne składają się z osobników chętnie zmieniających miejsce w trakcie uczenia się, inne nie. Kto im zabrania zmieniać miejsce? Ano, pewnie biblioteka. Być może badania empiryczne zawierały jakieś wizytówki tych zbiorowości. Chciałoby się na przykład wiedzieć, czy byli to klienci jednej książnicy, czy wielu, a jeśli wielu, i to odmiennych, to czy korelowało to jakoś z poziomem lęku.

Być może w książce, którą nam pracowicie streszczono w recenzowanym, sześciopunktowym kwartalniku, skądinąd wielce nam miłym, ta biblioteka była realniejsza. Być może autorzy, państwo Onwuegbuzie, Jiao i Bostick, niczym jacyś bibliotekoznawczy Lech, Czech i Rus, spotkali się w rzeczywiście istotnym punkcie. Na razie tego nie widać. Ale w zapowiadanym drugim odcinku artykułu zapewne dojdzie do nadrobienia zaległości.

A sam lęk? Jak mogłoby go nie być, jeśli biblioteka jest miejscem stosowania technik i procedur, i nie sposób się nią posłużyć, nie przyswajając ich choć trochę? Normalny człowiek nie chce się uczyć ciągle czegoś nowego, biblioteką nie posługuje się zatem biegle i się jej boi. Znalezienie czegoś w domowym zaciszu w Internecie też może nam się nie udać, ale tego przynajmniej nie widać, no i będąc sam na sam z maszyną możemy zamienić całą operację na rodzaj gry, odbywającej się w naszym tempie; w bibliotece popsują nam ją bibliotekarze i inni użytkownicy.

Nie czytaliśmy „Library anxiety”, książki kupionej w Stanach przez zaledwie 300 bibliotek. Chyba nie warto. Widać gołym okiem, że nasi pracownicy i studenci unikają bibliotek jeszcze bardziej niż amerykańscy. Wykładowcy mogą na ogół liczyć na tryb obsługi nieformalnej, sprywatyzowanej, są wręcz od niego uzależnieni. Bibliotekarzom sprawia to przyjemność. Studenci korzystają z cudzych notatek, nie ma też powszechnego sprzeciwu wobec korzystania z cudzej pracy. Jeśli weźmiemy pod uwagę powszechny brak szkoleń bibliotecznych, silną wiarę w rygorystyczne zapisy w regulaminie i tradycyjnobiurowe sposoby rozmawiania z użytkownikiem, to lęku tego i tak nie ma wiele. Z drugiej strony, czy czasem nie moglibyśmy bardziej straszyć? Kolejny czytelnik, który dotarł jakoś do magisterium nie mając pojęcia o katalogach, nie odróżniając czasopisma od książki i nie umiejąc w żaden sposób zwerbalizować swojej „potrzeby informacyjnej”, kolejny doktorant, nieznający podstawowych źródeł ze swojej dyscypliny – albo mieli swoje młode lata wolne od lęku przed biblioteką, albo odwrotnie – lęk ten towarzyszył im od początku, tak uporczywy, że uniemożliwił faktyczne zbudowanie sobie warsztatu.

Jeśli jednak chcemy najpierw zminimalizować library anxiety naszych użytkowników, a dopiero później oczekiwać od nich, by jednak podjęli trud zapoznania się z biblioteką i jej ofertą, to musimy się przed nimi autentycznie otworzyć. Nieporadne i niezrozumiałe sformułowania w katalogu, interfejsy straszące hermetyczną terminologią, niewykorzystanie rozmaitych udogodnień, tkwiących w systemach bibliotecznych, to plagi powszechne. Przeczytajmy artykuł Izabeli Swobody „OPAC WWW wizytówką biblioteki. Ocena jakości katalogów komputerowych małych i średnich bibliotek w Polsce” („Przegląd Biblioteczny” 2009, z. 1, s. 16-40) i zobaczmy, ile jest do zrobienia. A także, jak wiele już zrobiła sama autorka, aby te systemy jakoś poznać i ocenić. Tylko że tam z kolei nie ma praktycznie mowy o systemach stosowanych przez biblioteki akademickie. Jak zwykle w literaturze bibliotekoznawczej, cała empiria to biblioteki „małe i średnie”. Wysoki „Przeglądzie”, czy także ten artykuł nie mógłby mieć drugiego odcinka?