Kwantowe okulary

Leszek Szaruga


Z rozrzewnieniem wspominam lekturę „Krótkiego słownika filozoficznego” z roku bodaj 1953 (kolejne wydania nieco się różniły między sobą), w którym można było – a i po dzień dzisiejszy da się to uczynić – wyczytać, że teoria kwantów, podobnie zresztą jak cybernetyka, jest to burżuazyjna pseudonauka służąca zniewoleniu klasy robotniczej, czemu nie sposób było się dziwić w okolicznościach, w których centralny komitet sowieckiej partii podejmował uchwałę zarządzającą nieistnienie muszki drozofili, który to owad, namnażając się nieprzytomnie szybko i licznie w pracowniach zajmujących się genetyką, zaprzeczał zasadzie determinizmu, a tym samym podważał podstawy materializmu dialektycznego, stanowiącego fundament kształcenia komunistycznych elit, a tym samym, w logicznej konsekwencji, mógł skłonić do przypuszczenia, że przodująca partia niekoniecznie musi się okazać awangardą ludzi pracy. Jedno, co w tym wszystkim zdawało się istotne, to okazanie w ten sposób, iż subtelne relacje wiążą tak odległe dziedziny, jak fizyka teoretyczna i polityka.

Wspomniałem te lube czasy podczas lektury fascynującego wywiadu, jaki w wakacyjnym numerze „Forum Akademickiego” Piotr Kieraciński przeprowadził z prof. Ryszardem Horodeckim, a zatytułowanego „Świat przez kwantowe okulary”. Już choćby zdanie – skądinąd trafnie sformułowane w trybie przypuszczającym – mówiące o tym, że „informacja jest czymś wyższym od energii”, zdaje mi się godne najwyższej uwagi, rzutuje bowiem nie tylko na kwestie kodowania wiadomości, które stanowią punkt wyjścia tego wywiadu, lecz także na sposób widzenia świata. Ważniejsze jednak wydaje się inne zdanie Horodeckiego: „Humanista, który nie pierwiastkuje i fizyk, który nie zna Szekspira i naszych wielkich poetów, powinni się wstydzić”. Swoją drogą, gdy szedłem do szkół, wszyscy przestrzegali mnie przed „trudną matematyką”, potem przestrzegano mnie z kolei przed „trudną poezją”. Cóż, trudne jest wszystko, czego się nie ćwiczy. Z doświadczenia wiem jednak, że to właśnie zainteresowani sztuką przedstawiciele nauk zwanych ścisłymi czy przyrodniczymi są jej lepszymi odbiorcami niż tak zwani humaniści. Ale to rzecz na osobny felieton.

Wróćmy do kwantowych okularów. Fascynowała mnie swego czasu dyskusja między Leonem Chwistkiem a Witkacym dotycząca wielości rzeczywistości w sztuce. Obaj zresztą byli znakomitymi malarzami, zaś ich wymiana zdań dotycząca logiki do dziś pozostaje aktualna. Cieszę się zatem, gdy czytam słowa Horodeckiego: „Czasy renesansu powinny wrócić, bo inaczej pozostaniemy w tej sfragmentaryzowanej nauce”. Rzeczywiście powinny. Tu tylko chciałbym zauważyć, że owa teoria wielości rzeczywistości w sztuce, o której pisał Chwistek, wyraźnie przeczuwa „spojrzenie kwantowe” na rzeczywistość. Nie jest ono literaturze obce, co zaświadczają choćby „Fikcje” Jorge Luisa Borgesa, w których czytam: „Wierzę w nieskończone serie czasów, w rosnącą i zawrotną sieć czasów zbieżnych, rozbieżnych i równoległych. Ta przędza czasów, które zbliżają się, rozwidlają, przecinają i które przez wieki o sobie nie wiedzą, obejmuje wszystkie możliwości”.

Ową wielość rzeczywistości można interpretować niekoniecznie przez odmienność stanów energetycznych, ale także przez odmienność stanów informacyjnych. „Spojrzenie kwantowe” pozwala odnaleźć przynajmniej jedną ich wspólną cechę, na którą swego czasu zwrócił uwagę wybitny teoretyk – czy może nawet filozof – fizyki, brat byłego prezydenta Republiki Federalnej Niemiec, Carl Friedrich von Weizsäcker, który w eseju „Czas, fizyka, metafizyka” zauważył, że „dane elementarne prawdopodobnie nie istnieją”. Rzecz w tym, oczywiście, by właściwie zdefiniować samo pojęcie istnienia. Jeśli owo „nieistnienie” danych elementarnych jest prawdą – skądinąd dostępną wielkim mistykom – to ono właśnie jest wspólną cechą wszelkich możliwych światów.

„Życie i umysł – powiada fizyk David Deutsch, laureat Nagrody Diraca – oba te procesy kreują pewien rodzaj informacji, zwanej właśnie wiedzą w przypadku ludzkiej myśli i adaptacją w przypadku biologii. Z punktu widzenia filozofii pewne wyzwanie stanowi takie zdefiniowanie wiedzy, które nie byłoby antropocentryczne”. Ten sam uczony powiada – wszystko to w wywiadzie dla „Polityki”: „Różne chwile czasu mogą być po prostu różnymi wszechświatami (…). Bo multiwszechświat nie jest bezładną masą wszechświatów ewoluujących w mniej więcej ten sam sposób, tak jak to zwykł robić klasyczny wszechświat. Każda chwila każdego wszechświata jest po prostu osobnym wszechświatem”. I dalej, wskazując na konsekwencje przyjęcia kwantowej interpretacji czasu, dodaje: „W multiwszechświecie (…) sensu nabiera mówienie o tym, co moglibyśmy zrobić (ale niestety nie zrobiliśmy) w przeszłości, ponieważ naprawdę istnieje taki wszechświat, w którym to zrobiliśmy”. I przyznam, że, choć rzecz w języku matematyki jest spójna oraz niesprzeczna, zdrowy rozsądek broni się przed przyjęciem takich ustaleń. Działa zapewne ten sam mechanizm, co zawsze: wszak gołym okiem widać, że Słońce obraca się wokół Ziemi – wystarczy to obejrzeć pewnego podobnego dnia. Stąd wiadomość o tym, że jest odwrotnie, wydaje się absolutnie niestrawna.