Historia w literaturze

Piotr Müldner


Przy okazji „obchodów 70. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej” można było się po raz kolejny zastanawiać, dlaczego takie rocznice w ogóle obchodzimy. Obchodzi się coś albo szerokim łukiem, albo uroczyście. Tymczasem tu nie powinno być nic uroczystego, zwłaszcza że im dalej od 1 września 1939, tym bardziej obraz tej wojny się zniekształca.

Nigdy nie było z tym najlepiej, i to nie tylko z pamięcią o tym kataklizmie, ale także z intencjami tych, którzy ją przedstawiają. Jako urodzony po 1945 byłem kształcony przy użyciu wersji dydaktycznej „jedna wielka groza”, która zakładała, że należy dzieciom kłaść do głowy wyłącznie obrazy bombardowań, łapanek, gazowania i palenia, rozstrzeliwania, a także wielkiego kombinowania, jak żyć, żeby przeżyć.

Ze zdumieniem dowiedziałem się pewnego dnia, gdy już należałem do grona młodzieży starszej, że w czasie wojny ludzie się kochali, żenili, rodzili, budowali domy, prowadzili interesy, pracowali i chodzili po ulicach zwyczajnie (to mnie zdziwiło najbardziej). Nie przeskakiwali z bramy do bramy, nerwowo się rozglądając, gdzie tu wróg czyha z wycelowaną lufą, tylko sobie chodzili, po prostu.

Odniosłem wtedy wrażenie, że przez wiele lat byłem oszukiwany i że dopiero opowiadania przy rodzinnym stole jako tako wyprostowały moje poglądy, mocno już wypaczone przez edukację państwową. Przemożny wpływ fałszujący miały niewątpliwie także lektury. Dorobek literacki i filmowy przedstawiający wojnę, jest, trzeba to jasno powiedzieć, bardzo jednostronny.

Z książek paradoksalnie ostały się słabsze, takie jak „Pięć lat kacetu” Stanisława Grzesiuka, które mimo różnych braków formalnych i niedostatków artystycznych pokazują najtragiczniejsze wydarzenia w wymiarze niejako całościowym, bez dokuczliwego patosu i sentymentalizmu, za to często z humorem, anegdotycznie, a w każdym razie z niezbędnym dystansem. Tak, jakby to właśnie takie utwory były najlepszym świadectwem, a nie wiedza historyczna wsparta przykładami, jak to mamy w „Kolumbach. Rocznik 20” (1957). Kiedy dzisiaj czyta się powieść Romana Bratnego, nie można odpędzić myśli, że wszystko, co próbował on przedstawić jako „osadzone w realiach”, jest dolepiane sztucznie, z wysiłkiem scenarzysty nakładającego na schemat fabularny tak zwane „mięso literackie”. Czytelnik czuje, że autor co chwila łapał się na tym, że „pisze historię” i koniecznie starał się dołożyć do tej opowieści coś bardziej ludzkiego, a to stereotypową miłość, a to standardowe zatroskanie matki. Rzecz sprawiała wrażenie napisanej na zamówienie. Mimo to działała. Młodzież rzeczywiście uwierzyła, że wojna wyglądała tak jak w „Kolumbach”.

Na tym tle łatwo zrozumieć, dlaczego tyle oburzenia wywołała dużo późniejsza (1970) publikacja „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego”. Pisano, że Miron Białoszewski brutalnie odbrązawia rzeczywistość wojenną, pozbawia patosu to, co patetyczne, odświętności to, co święte. Nie pomogły autorskie wyjaśnienia, że jest to najzwyczajniej w świecie zapis „62 dni wzniosłej walki z wrogiem, lecz i 62 ludzkiego jedzenia, picia, kochania, umierania w arcyszczególnych warunkach”.

O pewnych rzeczach do dziś nie można mówić zwyczajnie. Istnieją nie tylko tabu, ale zakazane style. Jeśli w okresie powojennym ukazywały się dzieła wybitne, ale niewygodne, niepasujące do doktryny politycznej, autorzy kończyli marnie. Za napisanie mikropowieści „Dzień oszusta” i „Ukryty w słońcu” odcierpiał Ireneusz Iredyński. Władysław Gomułka w sfingowanym procesie skazał pisarza za gwałt, którego nie było, i nie pozwolił na wypuszczenie go z więzienia do ostatniego dnia kary. Bo były to utwory ukazujące prawdziwą rzeczywistość, a nie okrojoną, nie zmyśloną. Dziś także cierpi się za wypowiadanie słów i wyrażeń prawdziwych, ale niedozwolonych.

Nie mamy w literaturze, którą było na to stać, prawdziwego obrazu drugiej wojny światowej w Polsce, a ponieważ wymierają ci, którzy tej wojny doświadczyli, luki w naszej wiedzy i dziury w wyobrażeniach będą się poszerzać. Będzie to wykorzystywane przez manipulatorów coraz częściej i śmielej. Ostatnio w Rosji na nowo próbuje się fałszować naszą historię. Na razie dotyczy to przekręcania dużych faktów i tworzenia „nowych”, ale kto wie, może pewnego dnia się dowiemy, że życie codzienne naszych rodziców i dziadków także było czym innym niż było. Może to oni czatowali na biednych okupantów i radosnych wyzwolicieli, oni ich pakowali do obozów koncentracyjnych, masowo rozstrzeliwali i gwałcili, niszcząc po drodze wszystko? A skoro tacy byli nasi przodkowie, to zapewne i my nie jesteśmy lepsi, bo niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Historia jako nauka nie nadąża, nie wszystkie konieczne funkcje jest w stanie pełnić, a politykom służy nieraz bardzo opacznie, najczęściej jako wykręt. Ratunek w literaturze. Skoro nie w tej dawniejszej, to może w dzisiejszej? Obawiam się jednak, że minister kultury tego nie wie.

e mail: piotr@muldner.pl