Doktorki z policjantami, doktorzy z pielęgniarkami
Centrum Wykładowo-Konferencyjne Politechniki Poznańskiej
Przed odpowiedzią na pytanie redakcji opiszę krótko, jak wyglądała organizacja nauki zanim nastąpiły reformy na początku lat 90. ubiegłego stulecia i dlaczego należało ją radykalnie zmienić.
Nauka socjalistyczna
W zamierzchłych czasach PRL dotacje na działalność naukową rozdzielane były w ramach tzw. centralnych programów badań podstawowych (CPBP) lub centralnych programów badawczo rozwojowych (CPBR). Koordynatorzy takich programów mieli bardzo dużą władzę i od ich wyłącznej decyzji zależało nie tylko przyznanie dotacji, ale również jej wysokość. W dziedzinie nauki, którą reprezentuję, były dwa takie programy. Ich koordynatorzy byli głęboko przekonani o swojej wyższości naukowej nad innymi uczestnikami programu i w związku z tym przyznawali naukowcom ze swego otoczenia znacznie wyższe subwencje niż innym. Wystarczy powiedzieć, że mój pierwszy, „socjalistyczny” jeszcze grant był 11-krotnie niższy niż grant przyznany najbliższemu współpracownikowi koordynatora. Mówiąc eufemistycznie, obaj panowie koordynatorzy nie przepadali za sobą i odmowa przyznania dotacji przez jednego z nich była sporym atutem w staraniach o grant u drugiego. Ze względu na niewymienialność złotówki, pieniądze otrzymane w ramach tych dotacji miały bardzo ograniczoną wartość – nie można było za nie kupić aparatury produkowanej w krajach zachodnich, a tylko tę wytwarzaną w tzw. demoludach, a i to po długim oczekiwaniu, bo popyt przewyższał podaż. Ten brak dostępu do nowoczesnych środków badawczych bardzo utrudniał rozwój nauki w Polsce.
W owym czasie sporo aparatury konstruowano na miejscu. W każdej instytucji naukowej zatrudnieni byli więc pracownicy techniczni: mechanicy, dmuchacze szkła, tokarze, technicy elektronicy i inni. Ponieważ rynek pracy był wówczas rynkiem pracownika, a nie pracodawcy, specjaliści ci uważali, że kiepska pensja uczelniana zobowiązuje ich jedynie do obecności w miejscu zatrudnienia, a podjęcie jakiejkolwiek czynności związanej z pracą powinno być opłacane dodatkowo. Do tego m.in. służył fundusz honorariów w dotacjach z CPBP i CPBR. Nierzadko warunkiem wstępnym negocjacji finansowych było przyniesienie, jako podarunku, półlitrowej butelki spirytusu laboratoryjnego (azeotrop, cz.d.a.). Tak więc aktywność badawcza pracowników naukowych w PRL powodowała wzrost alkoholizmu u personelu pomocniczego.
Ze względu na przestarzałe wyposażenie laboratoryjne, duże obciążenia dydaktyczne (270 godzin rocznie dla adiunktów i asystentów) oraz dosyć trudne życie codzienne, prowadzenie badań naukowych w PRL wymagało sporego samozaparcia.
Mimo tej ogólnej mizerii, naukowcy polscy i tak byli w lepszej sytuacji niż ich koledzy z pozostałych „demoludów” i z ZSRR. Wynikało to ze stosunkowo liberalnej polityki wyjazdowej w latach 1980-81 i potem, począwszy od 1983 r. Uzyskanie posady postdoca czy nawet visiting professora w krajach zachodnich było dosyć proste. Rosja – późniejszy największy eksporter pracowników naukowych – była jeszcze krajem zamkniętym, niezezwalającym na wyjazdy. Konkurencja z innych „demoludów” była znikoma. Wielu moich kolegów wyjeżdżało periodycznie za granicę na dłuższe lub krótsze kontrakty, nierzadko wzbogacając swój dorobek naukowy o artykuły w najbardziej prestiżowych periodykach. Powrót z zagranicy wiązał się z koniecznością zapewnienia sobie warsztatu pracy w Polsce do czasu następnego wyjazdu. W tym właśnie okresie moja dalsza rodzina zaczęła mnie uważać za ekscentryka, gdy żona, zapytana, co przywiózł jej mąż z zagranicy, odpowiedziała: „20 teflonowych kranów próżniowych, złączki metal szkło, smary próżniowe, 5 kg proszku do prania i 4 kg kawy w paczkach na upominki dla lekarzy i urzędników, więcej się nie zmieściło”. Naukowcy zachodni chętnie dzielili się swoim dobrem z biedniejszymi polskimi kolegami. Kiedyś przywieźli mi w prezencie bardzo dobry rejestrator X Y – urządzenie powszechnie wówczas stosowane.
Zmniejszanie dystansu
W świetle powyższych rozważań jednym z pozytywnych skutków przemiany ustrojowej była radykalna modernizacja części laboratoriów w polskich instytucjach naukowych, możliwa dzięki wzrostowi gospodarczemu i wprowadzeniu wymienialności złotówki. Towarzyszyło temu znaczące zmniejszenie zatrudnienia wśród pracowników pomocniczych. Ważnym dla rozwoju nauki krokiem było również stworzenie konkursowego systemu oceny projektów badawczych, który zastąpił dawne programy CPBP i CPBR. Zajmujący się tym Komitet Badań Naukowych, mimo że często krytykowany, racjonalniej przydzielał fundusze na badania niż „mandaryni” zarządzający programami badawczymi w czasach PRL. Poddawany nieustannym przemianom i reformom KBN przestał w końcu istnieć, ale konkursowość przydziału grantów została utrzymana. Innym czynnikiem sprzyjającym podniesieniu jakości badań naukowych była sprawna informatyzacja bibliotek i stworzenie łatwego dostępu do większości liczących się periodyków naukowych. Moja biblioteka w Agencji ds. Energii Atomowej w Grenoble ciągle jeszcze jest lepsza od biblioteki Politechniki Warszawskiej, ale z każdym rokiem ten dystans się zmniejsza.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jak pokazują wskaźniki scjentometryczne, po zmianie ustroju politycznego w Polsce w 1989 r. nastąpił krótki okres stagnacji, po czym znaczenie polskiej nauki w świecie zaczęło powoli rosnąć, mimo że w wyniku procesów globalizacyjnych konkurencja stała się silniejsza. Nie był to wzrost tak spektakularny, jak w przypadku liderów światowego wzrostu, czyli Chin, Brazylii czy Turcji, należy jednak pamiętać, że wymienione tutaj kraje do „wyścigu” naukowego startowały z niższego poziomu i chociaż Polskę szybko gonią, to jeszcze jej nie dogoniły.
Starzy i niemobilni
Najważniejszym problemem, którego nie udało się rozwiązać po transformacji ustrojowej w Polsce, jest archaiczna struktura uczelni i szybkie starzenie się kadry naukowej. Bardzo trudna jest też sytuacja młodych naukowców kończących doktorat. Posad w uczelni nie starcza nawet dla małego ich ułamka. Co więcej, szansa na zatrudnienie po obronie pracy doktorskiej mniej zależy od jakości doktoratu, a więcej od wpływów promotora w lokalnym środowisku naukowym. Jeśli z kolei młody doktor wyjedzie na staż podoktorski za granicę nie mając „zaklepanego” etatu w uczelni, to jego szanse na podjęcie pracy naukowej po powrocie maleją prawie do zera, bo w polskim przemyśle laboratoria badawcze praktycznie nie istnieją. Tylko dwóch z moich dawnych polskich doktorantów pracuje w przemyśle, wśród moich dawnych francuskich doktorantów tylko dwóch nie pracuje w przemyśle.
W wielu polskich uczelniach nie przywiązuje się należytej wagi do opieki nad wybitnie zdolnymi studentami, których – statystycznie – w każdym roczniku jest około 5 proc. Oczywiście przeprowadzenie przez doktorat i zatrudnienie bezpośrednio po nim wszystkich wybitnych studentów nie jest możliwe, zastanawia jednak prawie całkowity brak zainteresowania przyjęciem do pracy wybitnych absolwentów, którzy po opuszczeniu macierzystej uczelni osiągnęli spektakularne sukcesy w innych ośrodkach naukowych w kraju lub za granicą. Pojawia się tutaj problem mobilności kadry naukowej, która w Polsce prawie nie istnieje, choćby z tego powodu, że zasiedziałe środowiska łatwo akceptują obcych tylko na poziomie studiów doktoranckich.
W podejmowanych próbach bardziej intensywnej wymiany kadry naukowej pozytywną rolę spełnia Fundacja na rzecz Nauki Polskiej, która stworzyła szereg programów promujących młodych pracowników nauki i sprzyjających mobilności kadry. Jeśli chodzi o to ostatnie, to efekty na razie nie są wielkie, mimo wysiłków Fundacji. Jest to jednak po części wina młodej generacji naukowców. W tym pokoleniu młodzi doktorzy najczęściej wybierają za żony lub towarzyszki życia młode doktorki o tej samej lub zbliżonej specjalności i równie rozbudzonych ambicjach zawodowych. Znalezienie dwóch posad dla ambitnych naukowców o podobnej specjalności jest trudne, nawet w dużych ośrodkach uniwersyteckich. Dlatego najlepiej byłoby, gdyby młodzi ambitni doktorzy żenili się z pielęgniarkami, a młode doktorki z policjantami, bo na takich pracowników jest wszędzie zapotrzebowanie. Proponuję więc, aby prezesi Fundacji, profesorowie Żylicz i Bolecki, organizowali naprzemiennie, w siedzibie Fundacji, wieczorki zapoznawcze pomiędzy zdolnymi doktorantkami i policjantami oraz obiecującymi doktorantami i pielęgniarkami. Akcja ta na pewno poprawi mobilność przyszłej kadry naukowej, co przecież jest jednym z celów Fundacji.