To już dwadzieścia lat?
Inwestycje dwudziestolecia: Wydział Matematyki i Informatyki UJ, III Kampus w Krakowie
Na początek deklaracja: uważam, że w ciągu dwudziestu lat wolności sytuacja nauki polskiej uległa niesłychanej poprawie.
W te pędy spieszę wyjaśnić, że część zjawisk pozytywnych nie ma wiele wspólnego z działalnością uczonych, środowiska naukowego czy wysiłków władz, a wynika po prostu ze zmiany koszmarnie niewydolnego systemu polityczno−ekonomicznego na bardziej racjonalny. W rezultacie (a) nauka dysponuje prawdziwymi pieniędzmi (to prawda, że niewystarczającymi), a nie bezwartościowym papierem; (b) nie ma problemu z cenzurą, co kompletnie zmieniło sytuację nauk humanistycznych i społecznych; (c) kontakty naukowe z zagranicą przestały być jednostronne i reglamentowane; (d) transfer technologii – przynajmniej w zakresie badań podstawowych – odbywa się bez większych ograniczeń.
Pewno można znaleźć więcej takich jasnych punktów. Ktoś powie, że to trywialne obserwacje, niewarte wzmianki. Ja jednak należę do pokolenia starców, dobrze pamiętających warunki, w których pracowaliśmy w okresie tzw. realnego socjalizmu. Dlatego sądzę, że warto podkreślić fantastyczną zmianę na korzyść, często niedostrzeganą przez ludzi przejmujących dziś ster nauki polskiej.
Redakcji „FA” chodzi jednak o odpowiedź na pytanie, do jakiego stopnia polskim uczonym i ich instytucjom udało się te okoliczności wykorzystać. Podaję więc moją – bardzo subiektywną, bo pisaną z punktu widzenia fizyka – listę problemów. Zaczynam od sukcesów, kończę na klęskach.
Jasne punkty
Kolosalnym osiągnięciem było powołanie Komitetu Badań Naukowych i zorganizowanie systemu grantów. Jest to wielka zasługa prof. Witolda Karczewskiego, którego imię winno być zapisane złotymi literami w historii polskiej nauki. Zwłaszcza w pierwszym okresie, gdy szefem KBN był właśnie prof. Karczewski, system działał skutecznie. Potem przyszli – niestety – politycy i dość systematycznie go psuli. Stał się niewydolny, a odpowiedzialność (z premedytacją?) rozmyto. W rezultacie nastąpiło silne spłaszczenie ocen, premiujące mało ambitnych średniaków. Dlatego najważniejszy problem na dziś to wyostrzenie systemu tak, aby potrafił wyławiać wybitne jednostki i zespoły. Zobaczymy, czy potrafią to zrobić dwie nowo tworzone agencje.
Drugim zdecydowanie jasnym punktem jest działalność Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Jej hasło: „Popieramy najlepszych, aby stali się jeszcze lepsi” oddaje kwintesencję tego, co dobra agencja finansująca badania powinna robić. Wielka szkoda, że FNP pozostała – jak dotąd – jedyną instytucją o takim charakterze.
Za bardzo pozytywny element życia naukowego w Polsce uważam spontaniczny rozwój regionalnego ruchu naukowego. I to nie tylko w większych miastach. Istnieją również towarzystwa naukowe w małych miasteczkach, a nawet we wsiach (Polska Akademia Umiejętności stara się im pomagać, stąd dochodzi do mnie trochę informacji). Rola tych towarzystw w budowaniu autorytetu nauki w społeczeństwie jest ogromna, chociaż na ogół niedoceniana. O ile wiem, dyskutuje się w tej chwili możliwości ich wspomagania przez samorządy. Wymaga to – niestety – zmiany kilku ustaw, więc pewno wiele wody w Wiśle upłynie zanim ta – niezwykle potrzebna – inicjatywa ujrzy światło dzienne. Nasze władze mają bowiem usta pełne sloganów o „społeczeństwie opartym na wiedzy”, ale na tym zwykle ich aktywność się kończy.
Wielkim sukcesem polskiego środowiska naukowego jest też – moim zdaniem – zablokowanie prób wprowadzenia w życie wiążącej listy priorytetów badawczych, nazywanej w języku urzędowym „polityką naukową”. W tej sprawie obserwuję od lat zabawną grę pozorów: co prawda nikt się jeszcze nie odważył oficjalnie powiedzieć, że ustalanie tak rozumianej polityki naukowej nie ma żadnego sensu, niemniej działania opóźniające (zazwyczaj po prostu bierny opór środowiska, ale również wyłącznie werbalne zaangażowanie ze strony władz) są na tyle silne, że przez dwadzieścia lat niewiele z tego wyszło (mam nadzieję, że ten sam los spotyka właśnie hasło „bio−nano−info”). Rezultat przynosi nauce same korzyści, ratując ją przed dyktaturą biurokratów.
Z dużym trudem, niemniej przebija się wreszcie zrozumienie różnorodności zjawiska nazywanego w Polsce nauką. To bardzo ważne, chociaż niewygodne dla zwolenników centralnego zarządzania (na drodze stoją też zastępy niezbyt kompetentnych prawników). Nastąpiło jednak już przynajmniej zróżnicowanie sposobu oceniania wyników w różnych dziedzinach nauki. Oby – po tym pierwszym sygnale – przyszły następne.
Za krok pozytywny, chociaż niewystarczający, uważam powołanie Państwowej Komisji Akredytacyjnej. Pozytywny, bo wymusza niezbędne minimum i eliminuje jawne patologie. Niewystarczający, ponieważ ewidentnie konieczne jest wprowadzenie dokładniejszej klasyfikacji uczelni (lepiej: wydziałów) w zakresie jakości kształcenia. Sprawa jakości kształcenia – do dziś niezałatwiona – pozostaje więc dalej plamą na obrazie naszego szkolnictwa wyższego. Nie pozwala to wyciągnąć właściwych korzyści z ogromnego pędu młodzieży do nauki i związanego z tym ogromnego wzrostu liczby studentów. Nieśmiałe próby wprowadzenia tzw. uczelni flagowych idą w dobrym kierunku, ale nie dość daleko. Niezbędne jest bowiem przeprowadzenie klasyfikacji poziomu nauczania i dostosowanie do niego poziomu finansowania. Ale pisałem o tym już tyle razy, że brak mi dzisiaj słów.
Klęski i katastrofy
Z poprzednim punktem wiąże się też największa klęska polskiej nauki: wieloetatowość. To coś w rodzaju raka, który toczy całą strukturę. Jest pewna nadzieja, że czas i niż demograficzny uzdrowią, przynajmniej częściowo, sytuację. Jednak bez zdecydowanych działań ze strony resortu nauki (na które trudno liczyć) wydaje mi się to mało realne.
Jeżeli już mówimy o klęskach, to oczywiście należy do nich poziom finansowania nauki: nasza infrastruktura badawcza nie odpowiada ani ambicjom, ani faktycznym możliwościom Polski. Na ten temat napisano już jednak tyle, że chyba nie warto się rozwodzić.
Niestety, dwadzieścia lat wolności nie doprowadziło ani do odbudowania krytyki naukowej, ani do uruchomienia skutecznych mechanizmów samoregulacji wewnątrz naszego środowiska. To autentyczna katastrofa, która niezwykle skutecznie blokuje działanie i stanowi znakomity pretekst to ataków na naukę (np. ze strony pseudopolityków). Przykład: podobno mamy w Polsce ok. 2000 czasopism naukowych. Przerażająca liczba. I nikt nie wie, co z tym zrobić.
Listę można przedłużać, ale czas na uogólnienie. Abstrahując więc od szczegółów, skłaniam się do wniosku, że najważniejszym osiągnięciem nauki polskiej jest uzyskany w ciągu ostatnich 20 lat STATUS NORMALNOŚCI. W wielu dziedzinach jesteśmy dziś – w skali międzynarodowej – traktowani poważnie, bez taryfy ulgowej. Jako prawdziwi współpracownicy (od których oczekuje się pełnej odpowiedzialności) lub groźni konkurenci (z którymi można stawać w szranki jak równy z równym). Jest więc niekiedy trudniej, ale stwarza to wreszcie warunki mobilizujące naszą ambicję awansu do ekstraklasy. To, co przeszkadza, to – obok skandalicznie niskiego finansowania – kolosalny kompleks niższości w stosunku do „Zachodu” (można go zaobserwować nawet wśród luminarzy polskiej nauki). Oczywiście mamy się czego uczyć od krajów bardziej zaawansowanych cywilizacyjnie. Ale jest różnica pomiędzy uczeniem się a bezmyślnym kopiowaniem obcych wzorów.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.