Majówka etyczna

Henryk Hollender


Seminarium na temat „etyki w zawodzie”, zorganizowane 11 maja br. przez Archiwum Polskiej Akademii Nauk oraz Polskie Towarzystwo Archiwalne, miało być może na celu określenie, jak się ma prowadzić etycznie archiwista (bibliotekarz, muzealnik) w ciężkich czasach. Zwłaszcza jeśli robi w instytucji uwikłanej w politykę. Ponieważ jednak – jak powiada były bibliotekarz Piotr Matywiecki, „o czymkolwiek Polska rozmawia – zmienia temat” („Powietrze i czerń”, Kraków 2009, s. 46), więc skorzystaliśmy z okazji i zmienialiśmy go często w tamto popołudnie, skądinąd potrzebne i nawet udane.

Na początek nestor biologii opowiedział o swoim wkładzie w dystansowanie się nauki polskiej od doktryny genetycznej Trofima Denisowicza Łysenki. Następnie archiwiści spierali się, czy „służą” i komu, starannie pomijając takie tematy, jak wyciek do mediów. Dalej wielebny Mahmud Taha Żuk przedstawił zgromadzonym w korzystnym świetle islam, Magdalena Środa zaś podziurawiła jak rzeszoto nie tyle może istniejące dęte kodeksy etyki zawodowej, co szczytne zamiary, aby je przyjmować i może nawet wprowadzać w życie.

Natomiast w referacie koleżanki bibliotekoznawczyni znalazła się uwaga, że „Kodeks etyki bibliotekarza i pracownika informacji naukowej” w trzech bodaj miejscach nakazuje temuż bronić dobrego imienia i wizerunku bibliotek, i że jest to imperatyw dwuznaczny, obosieczny, niepotrzebnie wciągający bibliotekarza w konflikt interesów pomiędzy wartościami a praktycystycznie ujmowanym interesem zawodowym. Ale nie było już czasu, żeby to rozwinąć.

Nie było też czasu na plagiat, mobbing i molestowanie seksualne (zakładając, że chodzi tak naprawdę o seksualne napastowanie, co słowo „to molest” właśnie oznacza, no bo „molestować” to chyba jednak raczej jakby „zanudzać” i cały problem robi się trochę śmieszny, o co zdaje się chodziło). Nie było o tych jakże licznych nauczycielach akademickich, którzy są wielce zdziwieni nie tylko tym, że książkę z biblioteki trzeba formalnie wypożyczyć i formalnie oddać, a także – że za nieoddanie w terminie należy się opłata specjalna. Jaka opłata, przecież ja tej książki naprawdę potrzebowałem, a poza tym dlaczego taka opłata miałaby obowiązywać akurat mnie? Studenci naśladują jak mogą ten tok myślenia, nawet jeśli jakimś cudem nie wynieśli takiego z domu.

Bibliotekarze też zresztą lubią ponaśladować. Jak wiadomo, za prace chronione prawem autorskim przysługuje korzystniejsze naliczenie tzw. kosztów uzyskania przychodu. W uczelniach jest to zwykle rozwiązane w ten sposób, że uchwałą senatu wynagrodzenie zasadnicze pracownika naukowo−dydaktycznego składa się z:

• honorarium z tytułu chronionych prawem autorskim wyników badań naukowych niezbędnych do prowadzenia procesu dydaktycznego, stanowiącego XX proc. wynagrodzenia zasadniczego;

• honorarium z tytułu chronionego prawem autorskim przygotowania i wygłoszenia wykładów oraz opracowania zajęć dydaktycznych stanowiących do XX proc. wynagrodzenia zasadniczego;

• pozostałej części wynagrodzenia za pracę dydaktyczną i organizacyjną nieobjętą ochroną wynikającą z prawa autorskiego.

W ten sposób można mieć te pięćdziesięcioprocentowe koszty uzyskania przychodu od 70−80 proc. swojego wynagrodzenia, czasem nawet więcej. Mówiąc krótko, oznacza to, że pracownik naukowo−dydaktyczny przez np. 25 proc. swojego czasu pracuje twórczo (ale nie można tu liczyć prac, za które honorowany jest oddzielnie), a przez 50 proc. przygotowuje i wygłasza coś oryginalnego, co mogłoby być skopiowane z naruszeniem prawa. Ktoś mi wyliczył, że w skali roku to jednak są jakieś pieniądze. Także dla pracowników dydaktycznych, tyle że z niższymi stawkami. No to się bibliotekarze dyplomowani upomnieli o podobne, w końcu też należą do nauczycieli akademickich. I dostali – na ogół 25 proc., a czasem więcej. Co robią? Prowadzą „indywidualną twórczą działalność” (w ramach pensji!) – jak czytamy w uchwale jednego z hojnych (kosztem fiskusa) senatów. Należy się domyślać, że projektują szkolenie biblioteczne, strony www, instrukcje. Zgoda, warto w tym zobaczyć oryginalną i potrzebną uczelni twórczość, tylko że to akurat zdarza się robić wszystkim bibliotekarzom – nie wiadomo, dlaczego wyróżniać dyplomowanych. Podobne prace wykonują też (nieraz jeszcze z programowaniem) informatycy. I nikt się nie upomni o jednych ani o drugich.

Więc może bibliotekarze są super, tak jak uczeni? W końcu senaty pouchwalały przynajmniej dyplomowanym... Ale chyba jednak nie są. Na zakończenie konferencji budzi się profesor, który pokonał Łysenkę. I powiada: z bibliotek to już chyba nikt nie chce korzystać. Dawniej przychodziły tłumy, a teraz trudno tam nawet kogoś spotkać. Jak trudno, to trudno. Dziękujemy Państwu za uwagę.