Krok do przodu i dwa wstecz
Inwestycje dwudziestolecia: Wydział Filologiczny UŚ w Sosnowcu
Artykuł ten powstał na zaproszenie Redakcji „FA”. Uważam za konieczne podkreślenie tej okoliczności, że nie „wymądrzam się nieproszony”, lecz zostałem „wywołany do tablicy”, bo mój tekst nie będzie kolejną laurką na temat tego, jak się nam cudownie udało w mijającym dwudziestoleciu zwielokrotnić liczbę kształconych studentów i jak wzrosła liczba polskich artykułów w czasopismach z listy filadelfijskiej – tylko mam zamiar napisać kilka słów gorzkiej prawdy. Ale to nie ja się z tą gorzką pigułką wpychałem, to mnie poproszono!
Od sejmiku do rady nadzorczej
Moim zdaniem, najbardziej znaczącym osiągnięciem w procesie organizacji nauki w mijającym 20−leciu było powołanie Komitetu Badań Naukowych (KBN) oraz utworzenie Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (FNP). Ponieważ najmłodsze pokolenie badaczy może już o tym nie wiedzieć, jako weteran (byłem członkiem tego pierwszego, historycznego KBN w 1991 roku) pozwolę sobie skrótowo scharakteryzować strukturę i zadania KBN.
Początkowo był to swoisty sejmik uczonych, który ze względu na sposób wyłaniania jego członków miał rzeczywiste kompetencje oraz autorytet. Przypomnę: członkowie KBN byli wybierani w ogólnopolskich tajnych wyborach, w których mieli prawo uczestniczyć wszyscy polscy naukowcy mający co najmniej stopień naukowy doktora. Oczywiście, zestaw takich indywidualności zgromadzonych przy jednym stole i obradujących w jednej sali musiał prowadzić do ostrych debat i gorących sporów. Dlatego podczas obrad KBN i jego komisji często bardzo mocno „iskrzyło”, ale stale szukaliśmy konstruktywnych rozwiązań i znajdowaliśmy je, ponieważ wszyscy mieliśmy świadomość naszej odpowiedzialności. Współpracujący z nami urzędnicy ministerstwa pomagali nam, ale nie próbowali forsować swoich decyzji, świadomi tego, że to właśnie nam powierzono ten mandat, obdarzono zaufaniem, a także tego, że w swojej działalności podlegamy ocenie i krytyce naszych środowisk naukowych. Pamiętam, że podczas pracy w KBN każdy z nas ogromnie się starał, żeby w racjonalny i merytoryczny sposób podejmować wszelkie decyzje, bo w każdej chwili musieliśmy być gotowi do odpowiadania na pytanie „dlaczego?”.
KBN przez kilka lat zarządzał nauką polską, gwarantując nawet w najtrudniejszych czasach (mało kto pamięta, z jaką biedą wiązała się tzw. reforma Balcerowicza w początkowym okresie) rozwój polskiej nauki i koncentrację badań na najważniejszych cywilizacyjnie kierunkach. Jako członek KBN uczestniczyłem w pierwszej kategoryzacji polskich jednostek naukowych, kiedy każdą decyzję wypracowywano w toku wielogodzinnych dyskusji i bardzo merytorycznych analiz (warto zauważyć, jak niewiele zmian miało miejsce w tym zakresie w ciągu następnych dziesięciu lat!). Ośmielam się twierdzić, że właśnie wtedy polska nauka wyprowadzona została z systemu uznaniowych, opartych na pozamerytorycznych kryteriach, rozdziałów funduszy, właściwych dla schyłkowego okresu funkcjonowania władz komunistycznych, i zaczęła funkcjonować dzięki systemowi obiektywnych ocen oraz konkursowo przydzielanych grantów.
Działałem (wybrany powtórnie) jako członek KBN drugiej kadencji aż do momentu, gdy musiałem zrezygnować z tej funkcji, ponieważ w macierzystej uczelni zostałem wybrany najpierw na stanowisko prorektora, a potem rektora AGH. Wyjaśniam, że rektor nie mógł być członkiem KBN, bo będąc zwierzchnikiem podmiotu ubiegającego się o dotacje przyznawane przez KBN, byłby niekiedy sędzią we własnej sprawie. Jednak jako rektor, potem przewodniczący Konferencji Rektorów Polskich Uczelni Technicznych (KRPUT), a także członek prezydium KRASP, obserwowałem z bliska ewolucję komitetu. Obserwowałem z rosnącą obawą, bo nie była to ewolucja napawająca optymizmem. Widziałem, jak w kolejnych wyborach coraz częściej miejsce osobistego autorytetu kandydatów zajmowało kryterium ich dyspozycyjności, a o ostatecznym składzie komitetu decydowały rozmaite układy, działające na zasadzie: „my poprzemy waszego kandydata, jeśli wy poprzecie naszego”.
Komitet ewoluował więc od modelu sejmiku powołanego do rozwiązywania strategicznych problemów całej nauki, w którym przedmiotem dyskusji były różne wartości, do modelu rady nadzorczej, w której ścierają się różne interesy. Pojawiały się też coraz częściej poglądy, że nauka jest sprawą zbyt poważną, by jej sterowanie powierzać samym uczonym. Znamienny był tu artykuł w „Forum Akademickim” nr 2/1999, którego nadtytuł nie pozostawiał wątpliwości co do intencji autora: „Jeśli głównym celem badań ma być rozwój kraju, kluczowe decyzje powinny podejmować organy, na których kształt mają wpływ wszyscy wyborcy, a więc parlament i rząd”. Warto podkreślić, że wspomnianym autorem był Jan Krzysztof Frąckowiak, ówczesny wiceminister i sekretarz KBN.
Nauka i polityka
Muszę powiedzieć, że osobiście bardzo ceniłem i lubiłem ministra Frąckowiaka, gdy razem pracowaliśmy w KBN, a i dzisiaj, gdy się czasem spotykamy w Brukseli, nasze stosunki oceniam jako lepsze niż dobre – ale zdecydowanie nie zgadzam się z tą tezą. Nauka nie jest dziedziną, w której zarządzanie można podporządkować wynikom wyborów parlamentarnych, bo mamy aż nadto dowodów (wystarczy włączyć telewizor na dowolnym kanale), jaki poziom intelektualny reprezentują posłowie. Fakt, że czyjąś kandydaturę do Sejmu RP poparło wielu małorolnych chłopów lub roszczeniowo nastawionych emerytów – nie daje (moim zdaniem) mandatu do tego, żeby rozstrzygać, co i dlaczego warto badać metodami naukowymi. Tak jak o prawdziwości bądź fałszywości twierdzeń naukowych nie decyduje głosowanie, tylko formalny dowód albo empiryczny eksperyment, tak samo wybierając kierunek preferowanych badań naukowych trzeba znać istotę tych badań i ogólne uwarunkowania naukowe (np. osiągalność jednych i utopijność innych celów), czyli trzeba się orientować w meritum. Urzędnik zarządzający badaniami na zasadzie politycznego nadania meritum nie zna, podpiera się więc sztucznymi wskaźnikami (stąd słynne punkty i fetyszyzacja listy filadelfijskiej). Twierdzę jednak z całą stanowczością, że to nie wystarczy!
Podporządkowanie zarządzania nauką polityce budzi sprzeciw z jeszcze jednego powodu. Tocząc publiczny spór (jako przewodniczący KRPUT) z jednym z ministrów−szefów KBN, który chciał przypisać wszystkie istotne kompetencje w nauce właśnie do osoby ministra, wyskoczyłem z argumentem: – A co będzie, jeśli w jednym z kolejnych rządów ministrem nauki będzie Lepper? Lepper był wtedy watażką blokującym drogi, wysypującym ziarno na tory i organizującym publiczne batożenie komorników wykonujących prawomocne wyroki sądowe – więc pan minister (zresztą profesor i były rektor) się wtedy na mnie obraził. Ciekawe, co myślał o tym kilka lat później, gdy moja surrealistyczna przepowiednia była bliska realizacji, a nie zmaterializowała się tylko dlatego, że ministerstwo nauki nie było dostatecznie łakomym kąskiem?
Wracając do Komitetu Badań Naukowych – w 2004 roku jeden z kolejnych ministrów doprowadził do zlikwidowania KBN i utworzenia Rady Nauki (o znacznie węższych kompetencjach). Twierdzę stanowczo, że był to najgorszy pomysł ministra, a towarzyszyło mu takie ustawienie systemu finansowania nauki, że lwia część pieniędzy polskiego podatnika przeznaczonych na badania naukowe oddawana jest do wspólnej kasy Unii. Jak wiemy, pieniądze te (pochodzące z wpłat wszystkich krajów UE) są potem w wyniku bardzo zbiurokratyzowanych procedur rozdzielane pomiędzy zespoły badawcze z całej Europy. Teoretycznie polskie zespoły mogą się o te pieniądze także ubiegać, w praktyce są jednak w tej konkurencji w ogromnej części przypadków całkowicie bez szans (mógłbym wiele powiedzieć o tym, dlaczego, ale zbliżam się do narzuconego mi limitu objętości tego artykułu, więc ten wątek pominę). W każdym razie szkodliwość dla polskiej nauki takiego rozwiązania potwierdza statystyka: Polska jest stale płatnikiem netto w dziedzinie badań naukowych, to znaczy znacznie więcej pieniędzy wkłada do unijnej kasy niż odzyskuje w postaci tych nielicznych grantów, które zdobywają polscy uczeni. Co więcej, Polacy uzyskują unijne granty głównie wtedy, gdy decydują się działać w międzynarodowych konsorcjach, których celem jest rozwiązywanie problemów naukowych, służących potrzebom rozwijania gospodarki najbogatszych krajów UE.
Widziałem opłakane skutki tego działania już jako rektor, ale teraz widzę to jeszcze bardziej drastycznie, bo po ukończeniu długiej, liczącej bez mała trzy kadencje, służby na stanowisku rektora zostałem ponownie powołany w ogólnopolskich wyborach i jestem obecnie członkiem wspomnianej Rady Nauki w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W ciele tym, odwrotnie niż w KBN, wybrani przez środowiska naukowe uczeni stanowią mniejszość, gdyż ponad połowę składu Rady Nauki wyznacza minister w trybie mianowania. Skutek jest oczywisty: tylko ci nieliczni wybrani przez środowiska naukowe członkowie Rady Nauki poczuwają się do odpowiedzialności przed tymi, którzy ich wybrali i starają się działać w imieniu i dla dobra środowiska naukowego. Pozostali czują się głównie zobowiązani do lojalności wobec ministra i są wyrazicielami jego wizji polityki naukowej Polski.
Skutki jakie są – każdy widzi̷
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.