Edukacja czy patologia?

Michał Woźniak


9 kwietnia br. ukazał się w „Gazecie Wyborczej” artykuł profesora filozofii Jana Hartmana Szkoła buja w obłokach. Autor pisze w nim m.in.: „Wykładowcy szkół wyższych wiedzą doskonale, że większość studentów nie ma żadnej, najskromniejszej nawet, wiedzy na żaden temat, a część nie umie czytać (duka bez zrozumienia) ani pisać”. I dodaje: „Większość młodych posiadaczy polskiej matury, a w tym większość nowych studentów, kompletnie nic nie umie, a co gorsza – nauczona jest w szkole oszukiwania i ściągania”. Dzisiejszych studentów prof. Hartman otwarcie nazywa analfabetami, plagiatorami, oszustami, nieukami i ignorantami. Można dyskutować, o ile ta skrajna opinia jest prawdziwa, a jeśli nawet – w jakim stopniu winą za całe zło należy obarczać studentów czy, jak twierdzi autor, szkoły średnie, a w jakim – pozostawiający wiele do życzenia sposób funkcjonowania polskiego szkolnictwa wyższego. Jako osoba mająca kilkunastoletnie doświadczenie dydaktyczne na kilku różnych kierunkach, zarówno przy prowadzeniu zajęć, jak i jednoczesnym uczestniczeniu w nich w roli studenta, chciałbym naświetlić ten problem z nieco innej perspektywy niż autor wspomnianego tekstu.

Obciążenia dydaktyczne

Nie bez winy, niestety, pozostają tutaj pracownicy naukowo−dydaktyczni uczelni i nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że to oni w przeważającej mierze są odpowiedzialni za poziom wiedzy studentów (przynajmniej na starszych latach studiów) i jakość wypuszczanych na rynek absolwentów. To właśnie wśród nich powszechne jest obniżanie standardów zaliczania przedmiotów, i to bynajmniej nie pod wpływem nacisku ze strony studentów, ale w trosce o pozytywne opinie u podopiecznych, które przekładają się później na dokonywane pod koniec każdego semestru oceny ewaluacyjne realizowanych przedmiotów. Nie ma lepszej drogi do serca studenta niż przez jego indeks i pracownicy dydaktyczni uniwersytetów (szczególnie ci słabsi) wiedzą doskonale, że aby być lubianym przez swoich uczniów, wystarczy stawiać lepsze oceny niż koledzy.

Zajęcia ze studentami (wymownie nazywane „obciążeniami dydaktycznymi”) traktowane są powszechnie przez nauczycieli akademickich jako coś znacznie mniej ważnego niż uprawianie nauki, w związku z tym nagminne jest lekceważenie obowiązków dydaktycznych i „odbębnianie” ich jak najmniejszym kosztem. Jeśli zaś ktoś próbuje angażować się we własne zajęcia i ma ambicję nauczenia czegoś wartościowego swoich podopiecznych, bardzo często naraża się na ostracyzm, i to nie tylko ze strony studentów (bo wymaga więcej niż inni), ale również swoich kolegów po fachu (bo zawyża poziom). Często pracownicy uniwersytetów są odgórnie przydzielani do prowadzenia zajęć, bez uwzględniania ich faktycznych zainteresowań; szczególnie dotyczy to tych przedmiotów, do uczenia których brakuje specjalistów w danym instytucie. Mało prawdopodobne, aby osoba, której nie interesuje dana dziedzina wiedzy, potrafiła zaciekawić nią studentów.

Dzisiejsi pracownicy uczelni rzadko kiedy stanowią autorytet dla swoich wychowanków. Wręcz przeciwnie – jawią im się jako życiowi nieudacznicy, osoby, które pracują w uczelniach głównie dlatego, że mając takie, a nie inne kwalifikacje, nie poradziłyby sobie na rynku pracy. Ze smutkiem trzeba przyznać, że jest w tym sporo racji, a odzwierciedleniem takiego stanu rzeczy jest fakt, że wśród studentów wzbudzają oni – zamiast szacunku – lekceważenie i drwinę. Z moich obserwacji wynika, że większość dzisiejszych naukowców nie lubi swojej pracy dydaktycznej i zamyka się zarówno na dialog ze studentami, jak i relacje ze środowiskiem pozaakademickim. Wydaje im się, że są samowystarczalni (bo finansuje ich państwo, zgodnie z dawną zasadą „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”), stąd też lubią zamykać się w uniwersytetach niczym w klasztorach, a ich zachowanie wobec innych środowisk często cechują pycha i arogancja.

Rzadko kto traktuje studentów jak dorosłych ludzi, wysłuchuje ich uwag i zastrzeżeń do sposobu prowadzenia zajęć. Przeciwnie, raczej narzuca się im własną wolę. Charakterystyczne, że aby uczyć w szkole podstawowej, średniej czy gimnazjum, trzeba mieć formalne przygotowanie pedagogiczne, w przypadku szkół wyższych – nie. I szkoda, bo wielu pracowników naukowo−dydaktycznych po prostu nie nadaje się do prowadzenia zajęć, a swoje niepowodzenia na tym polu wcześniej czy później, świadomie bądź nieświadomie, racjonalizuje, wyrabiając w sobie kuriozalne przekonanie, że to studenci są „z natury” źli (nie chce im się uczyć, przychodzą na studia tylko dla „papierka”, nic nie czytają, nie da się ich zdyscyplinować itp.). Pomimo skończenia prawie czterech kierunków studiów, na palcach jednej ręki mogę policzyć takich swoich nauczycieli, o których mógłbym powiedzieć, iż posiadają powołanie dydaktyczne.

Zagrożenie, nie wyzwanie

Studia nie rozwijają zainteresowań daną dyscypliną wiedzy, nie zaszczepiają pasji, a wręcz przeciwnie – niszczą je, demotywując do pracy w miarę zaliczania kolejnych lat. Nauka na studiach to głównie pamięciowe wkuwanie wiedzy encyklopedycznej, zgodnie ze znaną regułą „zakuć, zdać, zapomnieć”. I mogę zapewnić, że nie jest to wynik nastawienia studentów do swoich obowiązków, ale ich odpowiedź na wypaczone wymagania nauczycieli. Pamięciowy sposób uczenia jest najwygodniejszy dla kadry akademickiej, która dzięki temu może „seryjnie” sprawdzać kolokwia i prace egzaminacyjne, nie zadając sobie trudu wniknięcia w sens wypowiedzi, a jedynie porównując odpowiedzi studentów z podanym wzorcem. Natomiast student, który czyta dużo i ze zrozumieniem, przeważnie w takich sytuacjach będzie w gorszej sytuacji niż ktoś mechanicznie zakuwający wiedzę, bo wypowiedź wyrażona własnymi słowami zawsze będzie się różnić od podręcznikowego ideału. W trosce o własne stopnie sam zacznie się uczyć na pamięć niezbędnego minimum. Smutne, że w mojej uczelni nawet psychologowie powszechnie stosują tego rodzaju XIX−wieczne techniki zdobywania wiedzy, która – nieutrwalana w inny sposób – z natury rzeczy bardzo szybko wyparowuje po egzaminie, a studenci na piątym roku nie potrafią powiedzieć, co to jest osobowość, iloraz inteligencji czy też, jakie jest podłoże homoseksualizmu.

Rozwijaniu zainteresowań studentów z pewnością nie służy wąska specjalizacja osób prowadzących zajęcia i ograniczenie się do własnej dyscypliny, a nierzadko wręcz zdezaktualizowanie wiedzy naukowej nauczycieli. Na kierunkach humanistycznych (psychologia, socjologia) indoktrynuje się studentów przestarzałymi, pseudonaukowymi „teoriami”, opartymi głównie na filozoficznych spekulacjach i często sprzecznymi z danymi nauk empirycznych. Na ćwiczeniach wymaga się dyskusji na temat przeczytanych tekstów, ale tylko do momentu, kiedy ktoś nie podważa fundamentalnych założeń tego rodzaju koncepcji. Wówczas kłopotliwi studenci zwalczani są w bezpardonowy sposób, np. poprzez publiczne ośmieszanie czy też ucinanie dyskusji w niewygodnym dla prowadzącego zajęcia momencie. Nie jest to jedyna sytuacja, kiedy potwierdza się wniosek, że myślący i oczytany student stanowi zagrożenie, a nie wyzwanie dla niedouczonej i zgnuśniałej części kadry akademickiej, chociażby dlatego, że nie daje się łatwo zindoktrynować.

Milczenie uwstecznionych

Wymaganie u studentów aktywności służy zresztą przeważnie nie tyle kształtowaniu u nich umiejętności prowadzenia dyskusji, co wypełnieniu czasu na zajęciach prowadzonych przez osobę, która sama nie potrafi ich zagospodarować w inny sposób. Tymczasem na wszystkich kierunkach można zauważyć prawidłowość, że studenci, w miarę przechodzenia na kolejny rok studiów, coraz mniej odzywają się na ćwiczeniach. Dzieje się tak nie dlatego, iż nie mają nic do powiedzenia czy też nie potrafią zrozumieć przeczytanych tekstów – są po prostu skutecznie zniechęcani do aktywności poprzez nieumiejętnie stosowane metody dydaktyczne (krytykowanie wypowiedzi, ignorowanie pytań, wyśmiewanie na forum publicznym, nieciekawy sposób prowadzenia zajęć itp.). Osobną sprawą jest to, że wiele osób nie odzywa się na zajęciach nie dlatego, że się do nich nie przygotowało, ale ze względu na określone cechy osobowościowe (np. wysoki poziom introwertyzmu). Który nauczyciel akademicki ma świadomość tego rodzaju uwarunkowań psychologicznych?

Nie lepiej wygląda uczenie studentów wypowiadania się w formie pisemnej, bo studia nie doskonalą biegłości w pisaniu, a wręcz uwsteczniają pod tym względem w stosunku do umiejętności nabytych w szkole średniej. Bardzo często prace pisemne w ogóle nie są czytane, najwyżej przeglądane (i to nawet na kierunkach humanistycznych!), a jeśli już, to prawie nikt nie zwraca uwagi na aspekty formalne otrzymywanych tekstów czy też własne sądy autora. I trudno się dziwić – każdy, kto choć parę razy zetknął się z publikacjami naukowców, wie, że oni sami na ogół nie potrafią pisać, w ich artykułach roi się od błędów stylistycznych, gramatycznych czy interpunkcyjnych.

Chyba tylko w celu zaspokojenia specyficznych ambicji środowiska naukowego prac dyplomowych (licencjackich i magisterskich) wciąż nie pisze się w postaci esejów, ale jako próbki rozpraw naukowych. Tymczasem mało kto z absolwentów szkół wyższych zostaje naukowcem, natomiast to właśnie pierwsza z wymienionych form wypowiedzi lepiej sprawdza takie cechy studenta, jak zasób jego wiedzy, znajomość literatury przedmiotu, umiejętność logicznej argumentacji czy poprawność pisania. Każde studia kończą się obroną pracy dyplomowej, którą również trudno uznać za obiektywny wskaźnik wiedzy nabytej w ciągu kilku lat, gdyż ocena (dokonywana na podstawie odpowiedzi na trzy pytania) w praktyce ma charakter losowy.

Mentalność budżetowa

Powszechną rzeczą w polskich uczelniach jest różne traktowanie studentów stacjonarnych i niestacjonarnych. Mimo że bez opłat tej drugiej grupy studiujących wiele naszych szkół wyższych zwyczajnie zbankrutowałoby, bardzo często studenci zaoczni czy wieczorowi są „chłopcem do bicia”, na którym skupia się cała frustracja środowiska akademickiego. Wobec studentów stosuje się podwójne standardy oceniania, a studiujący niestacjonarnie z założenia dostają oceny gorsze (wszyscy wiedzą przecież, że „są głupsi”), pracownicy uczelni nie zadają sobie trudu, aby rzetelnie sprawdzić ich wiedzę, znacznie częściej łamane są w ich przypadku przepisy regulaminu studiów, a władze uczelni wręcz ignorują skierowane do nich odwołania. Wbrew powszechnej opinii, studia zaoczne czy wieczorowe niekoniecznie są łatwiejsze niż dzienne, bo nikt tutaj nie idzie na rękę studentom, nie negocjuje się warunków zaliczeń, znacznie trudniej uzyskać stypendium za wyniki w nauce itp.

Wiele negatywnych rzeczy można powiedzieć o traktowaniu doktorantów, którzy niejednokrotnie stanowią „piąte koło u wozu” w instytutach, a w najgorszym przypadku – darmową siłę roboczą. Standardowo „dobry” doktorant w Polsce powinien mieć dwie zasadnicze cechy: ładnie się uśmiechać i sprawnie wykonywać polecenia swoich przełożonych. A niech no ma jakieś własne pomysły, które zechce realizować! – wówczas jego studia doktoranckie stanowią pasmo nieustannych konfliktów z przełożonymi, którzy oczywiście lepiej wiedzą, w jaki sposób uprawia się naukę. Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że w przeważającej większości przypadków to nie kompetencje, a układy personalne decydują później, które osoby są zatrudniane w uczelniach, bo nawet wśród kadry profesorskiej panuje typowa dla polskiej budżetówki mentalność, zgodnie z którą wolne etaty naukowo−dydaktyczne nie służą promowaniu najzdolniejszych, a jedynie upychaniu własnych znajomych na państwowe posadki, gdzie za niewielką, ale pewną pensję będą mogli w spokoju wegetować do emerytury.

Zapewne wiele osób po przeczytaniu tego tekstu obruszy się, że nadmiernie generalizuję opisane w nim zjawiska. Zgadzam się, że nie wszędzie tak jest, ale niestety – są to rzeczy bardzo powszechne w polskim szkolnictwie wyższym. A jeśli ktoś z pracowników akademickich uważa inaczej, proponowałbym, aby sam na jakiś czas zamienił się w studenta (np. rozpoczynając studia na jakimś kierunku) i zobaczył, jak to wszystko wygląda z drugiej strony. Mógłbym się założyć, że nie wytrzymałby nawet roku. Zawsze uważałem, że jeśli ktoś ukończył studia i zachował dobre zdanie o swojej uczelni, to albo wyjątkowo dobrze trafił, albo też niczego się tam nie nauczył, bo nie wykształcił najważniejszej umiejętności – samodzielnego, krytycznego myślenia.

Być może najlepszym ratunkiem dla polskiego szkolnictwa wyższego byłoby urynkowienie uczelni (na początek przynajmniej w zakresie edukacji), które w sposób naturalny wymusiłoby konkurencję między nimi i co za tym idzie – stałe podnoszenie jakości świadczonych usług. Tylko radykalne zmiany mogą sprawić, że przestaniemy finansować system, którego sposób funkcjonowania pod wieloma względami nie ma z nauczaniem nic wspólnego.

Dr Michał Woźniak, absolwent geografii i ochrony środowiska w Uniwersytecie Wrocławskim, student V roku psychologii (wieczorowej) i II roku magisterskich studiów uzupełniających socjologii w UWr.