Człowiek pogranicza
Jednym z przedmiotów, który od pewnego czasu wykładam w mojej uczelni, jest „kultura pogranicza”. Sam przedmiot nie jest jasno określony, wszakże mniej więcej wiadomo, że chodzi o spotkanie z Innym, które niekoniecznie musi być bezkonfliktowe, a nawet, czego przykładów w historii nie brakuje, może mieć skutki dramatyczne. Problemem podstawowym jest więc kwestia zapobiegania powstającym na pograniczach napięciom i dążenie do zbudowania przestrzeni dialogu.
Gdy przyjrzeć się uważniej kondycji świata współczesnego, w szczególności zaś Europy, nietrudno dostrzec, że żyjemy w okresie nowej wędrówki ludów. Napór przybyszów jest coraz bardziej odczuwalny, a obrona „twierdzy Europa” przed ich napływem raczej niemożliwa. Co prawda, podejmowane są różne środki zapobiegawcze, o czym świadczą wzmożone kontrole na granicach i wybrzeżach, lecz są to przedsięwzięcia mało skuteczne. Europa znalazła się w sytuacji Cesarstwa Rzymskiego, które nie było w stanie powstrzymać przenikania przez limes kolejnych grup barbarzyńców, szukających schronienia przed niedostatkiem i szansy na lepsze życie.
Gdy w 1976 roku po raz pierwszy wyjechałem na Zachód, do Berlina, było to – by posłużyć się określeniem jednego z naszych posłów – miasto „białych ludzi”. Dziś, gdy jadę metrem w tym samym mieście, zdarza się, iż moi współpasażerowie są zapewne przekonani, że jestem jedynym pośród nich Europejczykiem. Jedna z linii metra w Sztokholmie określana jest przez znajomych Szwedów mianem „orientekspresu”. We Włoszech podobno co tydzień otwiera się nowy meczet. Ale i w Polsce przemiany następują coraz szybciej: warszawskie osiedle „Za Żelazną Bramą” jest w znacznej części siedliskiem azjatyckim. Gdy byłem dzieckiem, spotkanie „obcego” na ulicy było wydarzeniem egzotycznym, niemal sensacyjnym, dziś jest już oczywistością.
Zastanawianie się nad tym, jak zapobiec dalszemu napieraniu „obcych” jest przedsięwzięciem dość absurdalnym, temu bowiem zapobiec się nie da. Coraz częściej zaś zdarzać się będą takie zjawiska, jak przemyt imigrantów przez granice. Problemem jest zatem to, jak z tym żyć, by zminimalizować nieuniknione konflikty, wynikające z różnic religijnych i obyczajowych. A konfliktów tych będzie sporo, także o charakterze prawnym, czego przykładów w Europie Zachodniej już dziś nie brakuje, by wspomnieć tylko o niedawnym procesie we Francji wytoczonym afrykańskim współobywatelom kultywującym obyczaj obrzezania dziewczynek. To, oczywiście, przykład dość drastyczny, ale właśnie dlatego pozwalający dostrzec znaczenie problemu.
Pogranicze kulturowe nie jest związane wyłącznie z obszarami granic politycznych, często przebiega wewnątrz poszczególnych krajów czy społeczeństw. I nie ma charakteru lokalnego, bywa rozproszone tak, jak pogranicze polsko−żydowskie w okresie międzywojennym. Myślę więc, że należy powoli odchodzić od pojmowania pogranicza jedynie jako wyodrębnionej geograficznie przestrzeni na styku dwóch państw. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Gdy się zastanowić, wydaje się, że każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu jest już dziś człowiekiem pogranicza, żyjącym na przecięciu różnych kultur. To, rzecz jasna, także efekt procesów globalizacyjnych, które jednak w Europie – a więc na kontynencie, który raczej upowszechniał swój styl życia wśród innych niż był poddawany konfrontacji z innymi „u siebie” – wydają się bardziej dojmujące niż tam, gdzie przybywali Europejczycy jako „nosiciele cywilizacji”.
Odnajdywanie siebie wśród innych zawsze było jednym z podstawowych wyzwań, jakie stawały przed człowiekiem. Przybierało ono postać pytania o jego indywidualizm bądź o poczucie wspólnoty, czyli o jego odrębność albo „rodzimość”, klanowość czy plemienność. W różnych kulturach nacisk kładziony jest na odmienne czy nawet przeciwstawne opcje tak formułowanej alternatywy. Rzecz w tym, iż obie opcje są w jakiejś mierze równoważne, przynajmniej w tradycji europejskiej. I gdy się zastanawiam nad ową „kulturą pogranicza”, wydaje mi się, że jedną z najistotniejszych kwestii jest relacja między indywidualizmem a wspólnotowością. W istocie bowiem każdy jest dla mnie „innym” – rzecz tylko w stopniu nasilenia owej inności, odrębności czy nawet obcości. Do jakiego stopnia mogę być otwarty na „inność”, a kiedy „obcość” przekracza granice mojej tolerancji? I przyznam, że na tak postawione pytanie nie znajduję dobrej odpowiedzi. Jedno jest pewne: każda konfrontacja z „innym” jest próbą mojej tożsamości. Może być odczuwana jako jej zagrożenie i wówczas pobudza reakcje obronne, ale mogę odbierać ją jako swe ubogacenie. Zawsze jednak dzieje się tak, iż w tej konfrontacji sam się zmieniam i temu chyba nie sposób zapobiec.
Zapewne, co daj Boże, nigdy nie ulegniemy pełnej uniformizacji, odmienności i różnice nie znikną. Kultura pogranicza jest nieustannym pytaniem o to, co z nimi zrobić, by nie prowadziły do eksplozji wrogości i tragicznych w skutkach konfliktów. I choć wiem, że nie ma na to pytanie jednoznacznej i wyczerpującej odpowiedzi, to wiem również, że istotny jest sposób i język, w jakim to pytanie umiemy sformułować.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.