Taka historia

Leszek Szaruga


Z pasją przeczytałem dwa tomy wywiadu przeprowadzonego przez Michała Komara ze Stefanem Mellerem zatytułowanego „Świat według Mellera”. Tego rodzaju książek wychodzi w ostatnich latach sporo, ta jednak wydaje mi się wyjątkowa i polecałbym ją jako lekturę obowiązkową tym wszystkim, których jak mnie interesuje historia najnowsza. A to dlatego, że Meller potrafił połączyć w swej życiowej aktywności żywioł historii z żywiołem polityki. Na ogół tak bywa – choć nie zawsze – że raczej polityka jest przedmiotem zajmującym dziejopisarza niż odwrotnie. Polityk żyjący wyłącznie przeszłością (a tych niestety u nas dostatek) niewiele rozumie na ogół z otaczającego go świata. Natomiast gdy historyk zajmuje się czynną polityką, potrafi w tej działalności – choć nie jest to regułą – zrozumieć i odczytać tekst współczesności. Tak właśnie dzieje się w przypadku Mellera, nie tylko przecież badacza, ale też dyplomaty i ministra, w dodatku ministra spraw zagranicznych, w której to pracy znajomość historii wydaje się być wyjątkowo pomocna. Tak przynajmniej sądzę po lekturze książki.

Rzecz może nie byłaby zresztą aż tak pasjonująca, gdyby nie osobowość narratora, człowieka wywodzącego się z rodziny powojennego funkcjonariusza partyjnego związanego przed wojną z partią komunistyczną, potem uczestnika ruchu oporu we Francji, wreszcie peerelowskiego dyplomaty. Widać, że Meller ma problem ze swym rodowodem i mówi o tym w sposób niezwykle interesujący. Relacjonuje następnie swą drogę naukową, skądinąd pełną – w szczególności po roku 1968, którego doświadczenia przeżywał jako naznaczony niesłusznym pochodzeniem – dość zawiłych meandrów, ale przemierzaną systematycznie i z godnym podziwu samozaparciem, pozwalającym w gruncie rzeczy ignorować przeszkody, których nie brakowało. Jednocześnie – zachowując dyskrecję, z niespotykaną już dziś elegancją argumentacji – dokonuje oceny postaw ludzi polityki.

Wśród tych rozważań pewien trop wydaje mi się szczególnie wart zastanowienia, gdyż dotyczy kwestii tak istotnej, jak to, co zyskało nazwę lustracji. Rzecz o tyle istotna, iż podnoszona przez kogoś, kto siłą rzeczy owej lustracji musiał zostać poddany. Mówiąc w pewnym momencie o zachowaniach w śledztwie pojmanych powstańców z roku 1863, powiada Meller, iż olbrzymia ich większość w śledztwie się posypała, m.in. dlatego, że wobec śledczych ludzie ci pozostawali na swój sposób bezradni, może nawet naiwni. Te uwagi poleca też Meller swym współczesnym, co o tyle wydaje się na czasie, że właśnie IPN zapowiada publikację kolejnego tomu poświęconego wydarzeniom roku 1968, w którym to tomie mają być udostępnione zeznania, jakie aresztowani studenci wówczas poskładali.

Przeciwny tej publikacji jest Andrzej Friszke, który podkreśla, że czytając te akta przez dłuższy okres musiał się tej lektury uczyć. Wydaje się, że ma rację. Z kilku powodów. Pierwszym jest fakt, iż – jak się można domyślić – nie będzie opublikowana całość materiałów, lecz jedynie ich wybór, co siłą rzeczy doprowadzi do naruszenia ich „poetyki”, która odsłania się jedynie w całości. Drugim powodem jest konieczność odczytania znaczeń pojęć narzuconych przez język śledczych, co wcale proste nie jest. To oni, często w czasie wielogodzinnych przesłuchań, owe zeznania spisywali, a odczytujący je, zmęczony i poddany silnemu stresowi aresztant w końcu podpisywał nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co mianowicie podpisuje – ci ludzie na ogół nie byli zdolni do rzeczowej i logicznej analizy tekstu. Trzeci powód jest bardziej skomplikowany. Nie ma w tych aktach tego, co nie zostało zapisane, a co stanowiło często istotną treść przesłuchania, jego kontekst – gróźb dotyczących bliskich chociażby. Tego już odtworzyć się nie da, a bez nich wartość samego zapisu może być myląca. Wreszcie – przecież te zeznania były już odczytywane, przedstawiane przed sądem, są więc na ogół, w swych najważniejszych obszarach, znane. Zresztą publikacja samych zapisów bez ukazania ich roli w czasie procesu sądowego, jest bezprzedmiotowa o tyle, że część z nich w czasie rozpraw była odwoływana.

W świetle dotychczasowych publikacji przez IPN części materiałów dotyczących roku 1968 sporo wątpliwości nasuwa ich przygotowanie do druku, przede wszystkim zaś – niezbędne dla niewtajemniczonych – wątpliwości budzą przypisy robione często tak niechlujnie, że włos się jeży. W pierwszym tomie sprawdziłem to, czego mogę być stuprocentowo pewnym. W przypisie dotyczącym mego ojca, którego nazwisko pojawia się w jednym z cytowanych dokumentów, na sześciu linijkach doliczyłem się ośmiu błędów rzeczowych. Potem dałem sobie spokój ze sprawdzaniem. Nie mam pretensji, te błędy nic złego o ojcu nie mówią, są jedynie świadectwem wątpliwej jakości „warsztatu” kogoś, kto rzecz opracowywał. Chodzi mi jednak o to, że te wszystkie publikacje, przygotowywane ogromnym nakładem finansowym, będą zapewne dla wielu młodych ludzi materiałem źródłowym firmowanym przez rzetelną państwową instytucję. Należy wątpić w to, by w dającej się przewidzieć przyszłości publikacje te wznowiono, gdyż to impreza zbyt kosztowna, a to znaczy, że błędy będą powielane. I taka to będzie historia.