Głupie gadanie

Leszek Szaruga


Od czasu do czasu porównuję dzisiejsze gazety codzienne z tymi po przełomie 1989 roku oraz z prasą okresu międzywojennego. Lektura ta przekonuje, że mamy do czynienia z postępującym spłycaniem w mediach obecności nie tylko tzw. kultury wysokiej, ale też poważniejszej debaty publicznej. Chodzi o regulacje dokonywane w tej sferze przez „niewidzialną rękę rynku”, która podmienia, zgodnie z dawną zasadą Kopernika, pieniądz lepszy na gorszy. Sfera „poważna” zepchnięta została na margines życia publicznego – owszem, da się odnaleźć, w rozproszeniu niejako, gdyż chodzi o pisma niskonakładowe, w niszowych publikacjach kwartalników, dwumiesięczników i miesięczników, które można odnaleźć jedynie w niektórych księgarniach.

Interesujące jest pod tym względem obserwowanie przemian w Niemczech. Przed upadkiem muru po obu jego stronach rozgłośnie radiowe nie stroniły od ambitnych programów literackich, artystycznych czy publicystycznych, były one ważnym orężem walki podczas zimnej wojny. Po upadku muru nastąpiło w tej sferze totalne załamanie. Bez zbytniej przesady można mówić o głębokiej infantylizacji przekazu medialnego dostosowywanego do zakładanego przez menedżerów niskiego poziomu odbiorców. Najczęściej słychać w tej sprawie dość przaśną argumentację: to zbyt trudne dla naszego czytelnika (słuchacza, widza). A skoro zbyt trudne, to obniży czytalność, słuchalność czy oglądalność, co z kolei źle wpływa na nakłady i kasę. Jest w tym zapewne sporo racji, lecz jest to, jak dawniej mawiano, racja niesłuszna, gdyż potęgująca dążenie do świadomego obniżania poziomu.

Problemem tym zajął się ostatnio Jarosław Makowski w artykule „Media głupot pełne” opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej”. Czytam tam dość interesującą refleksję: „Jednak przez chwilę wyobraźmy sobie, że Bogdan Rymanowski, Dziennikarz Roku 2008, w swoim programie „Kawa na ławę” raz w miesiącu organizuje dyskusję, w której od polityków wymagałby wiedzy (…). Oto ukazała się właśnie jedna z ciekawszych książek, autorstwa Ulricha Becka i Grande Edgar pt. „Europa kosmopolityczna”, gdzie autorzy stawiają tezę, że Europę trzeba przemyśleć od nowa. Dlaczegoż, skoro żyjemy w UE (…) dziennikarz tak popularnego programu nie mógłby poprosić swoich gości o przeczytanie książki Becka i Edgar, by o ich tezach podyskutować? Ciekawy jestem, czy wtedy poseł Kłopotek czy prezydencki minister Michał Kamiński równie chętnie przychodziliby w niedzielne przedpołudnie do jego programu”.

Otóż to. Czytanie książek nie jest na topie, a nawet staje się powoli obciachem, o czym przekonuję się obserwując zachowania i czytając prace moich studentów, dla których już nawet sięganie do źródeł internetowych jest dowodem najwyższego wysiłku intelektualnego. Nie dziwota zatem, że nie pyta się o przeczytane książki polityków, choć zdarzają się tacy, którzy przyznają się do uprawiania lektury, co, przyznam, wprawia mnie w pozytywne osłupienie i doprowadza do stanu, w którym niemal jestem gotów głosować na takiego osobnika nie pytając nawet o jego poglądy, co oczywiście nie świadczy o mnie najlepiej.

Polska zdziecinniała nie jest już niczym dziwnym lub zaskakującym, jak to było za czasów Stanisława Brzozowskiego. Rzecz w tym jednak, że ta Polska znajduje się w co najmniej równie zdziecinniałej Europie, gdzie także to, co poważne, spychane jest z pola widzenia. Po co ludziom przeciążać umysły? Od tego są osobniki wyspecjalizowane, bo przecież zawsze będziemy mieć jakieś nisze dla dziwaków przejmujących się, jak Witkacy, zanikiem uczuć metafizycznych i ostrzegających przed redukcją wszystkiego do bezpośredniej i doraźnej użyteczności. W społeczeństwie wolnym i demokratycznym nikomu nie można niczego narzucać, jak to miało miejsce w czasach komunistycznych, gdy co prawda szalała cenzura, lecz w zakreślonych przez nią granicach – czasami inteligentnie rozpychanych przez tych, którzy znajdowali w sobie poczucie misji – coś się jednak w mediach kierowanych do szerokiej publiczności poważnego działo. Dość sięgnąć po ówczesne tygodniki, a nawet dzienniki, by się przekonać o tym, że prowadzono w nich interesujące debaty dotyczące tak spraw artystycznych, jak i (rzadziej) publicznych. Ale to oczywiście zły przykład, bo jednak cenzura szalała. Ale już, gdy sięga się po prasę międzywojenną, rzecz ma się całkiem przyjemnie. Niedawno przewertowałem kilka roczników pepeesowskiego „Robotnika” i z przyjemnością śledziłem toczące się w nim debaty o tak nawet skomplikowanych sprawach, jak zadania poezji. Dziś to nie do pomyślenia. Po pierwsze – należałoby chyba wyjaśnić, co oznacza sam termin „poezja”. Ale to nic dziwnego, w końcu sami poeci nie wiedzą tu nic z niepodważalną pewnością.

Co z tego wynika? Nic, poza samym stwierdzeniem faktu. Wydaje się, że mamy do czynienia z procesem nieodwracalnym. Czy zgubnym? Nie wiem. W końcu nie z takich opresji kultura potrafiła się ratować. Ale smutno jakoś.