Homo sovieticus w nauce i szkolnictwie wyższym

Henryk Grabowski


Skutki transformacji ustrojowej są widoczne w handlu już po roku, w gospodarce – po kilku latach, w oświacie – po kilkunastu. Przekształcanie świadomości społecznej w związku z przejściem od dyktatury do demokracji może trwać nawet kilkadziesiąt lat.

Mimo że od uzyskania przez Polskę całkowitej suwerenności minęło 20 lat, instrumentalne traktowanie spraw publicznych wciąż uchodzi częściej za cnotę niż występek. W dalszym ciągu nie jest u nas „świnią” ten, kto w szkole podpowiada lub daje odpisać, lecz ten, kto tego nie robi. W ocenie ludzi bardziej liczą się względy formalne niż merytoryczne, uznaniowość niż przydatność, zasługi niż kompetencje. Nie wiem, jak komu, ale mnie to wszystko kojarzy się z kategorią homo sovieticus, której na określenie człowieka ukształtowanego przez system komunistyczny po raz pierwszy użył rosyjski pisarz Aleksander Zinowiew, a w Polsce upowszechnił ks. prof. Józef Tischner.

Mentalność homo sovieticus wpływa nie tylko na indywidualne wybory i wzory zachowań, ale także na pracę całych instytucji. Również tzw. wyższej użyteczności publicznej. Mój kolega, profesor w wieku emerytalnym, usłyszał niedawno od rektora swojej uczelni, że nie może przedłużyć mu zatrudnienia, choć nie ma go kim zastąpić, ponieważ nie mógłby równocześnie zwolnić profesora w jego wieku z innej katedry, na miejsce którego czeka dwóch młodszych i lepszych specjalistów. Znajomy rektor uczelni prywatnej zapytany, czy gdyby mógł zatrudnić za te same pieniądze laureata Nagrody Nobla na drugim etacie lub przeciętnego profesora na pierwszym, bez wahania odrzekł, że wybrałby tego drugiego, bo ten pierwszy nie liczyłby mu się do minimum kadrowego.

Przykłady te świadczą o tym, że homo sovieticus znalazł sobie podatny grunt również w środowisku akademickim. Jest mało prawdopodobne, aby można go było stamtąd wykorzenić metodami administracyjnymi. Na to trzeba czasu. Można jednak rozumnymi decyzjami proces ten przyspieszyć. W założeniach rządowych do nowych emerytur profesorskich przewiduje się ich wzrost do 75 proc. przeciętnego wynagrodzenia dla tej kategorii zatrudnienia pod warunkiem rezygnacji z pracy dydaktycznej i zajmowania stanowisk w instytucjach naukowych i szkolnictwa wyższego. W ten sposób, stosunkowo niewielkim nakładem kosztów, upokarzająca i dysfunkcjonalna praktyka charytatywnego, a niekiedy i fikcyjnego zatrudniania emerytowanych profesorów w uczelniach państwowych i prywatnych ma szansę zostać skutecznie wyparta przez racjonalną gospodarkę zasobami kadrowymi w nauce i szkolnictwie wyższym, gdzie kompetencje, gotowość do pracy i zapotrzebowanie na nią są ważniejsze od wieku metrykalnego, wcześniejszych zasług i innych – tzw. ludzkich – względów.