Ukryte intencje czy brak wyobraźni?

Henryk Grabowski


Wertując przy jakiejś okazji prawo o szkolnictwie wyższym, natknąłem się na dwa kuriozalne, żeby nie powiedzieć absurdalne, zapisy. Pierwszy dotyczy podziału uczelni wyższych i kryteriów ich kategoryzacji. Jedynym kryterium tego podziału jest liczba posiadanych przez uczelnię uprawnień do nadawania stopnia doktora w poszczególnych dyscyplinach. Nazwy „uniwersytet” może używać uczelnia, która posiada 12 takich uprawnień, „uniwersytet” z przymiotnikiem – 6, a „akademia” – 2.

W powszechnym odczuciu, utrwalonym wieloletnią tradycją, tak uporządkowana kolejność powinna pokrywać się z kryteriami akademickości mierzonej uprawnieniami do nadawania stopni i tytułów naukowych. Tymczasem, jak łatwo zauważyć, obecna sytuacja prawna dopuszcza możliwość istnienia uniwersytetów posiadających tylko prawo do doktoryzowania oraz akademii uprawnionych również do przeprowadzania przewodów habilitacyjnych i postępowania wnioskowego o nadanie tytułu profesora.

Czyżby w zespole autorów ustawy przewagę liczbową mieli kryptomarksiści wyznający zasadę, że ilość przechodzi w jakość? Oby tylko podobna ideologia nie przeniknęła do niższych etapów kształcenia. Wówczas bowiem szkoła podstawowa licząca więcej oddziałów mogłaby zostać uznana za wyższy szczebel powszechnej edukacji niż gimnazjum lub liceum z mniejszą liczbą klas.

Podobne zdziwienie, graniczące z osłupieniem, może budzić zapis, według którego bierne prawo wyborcze przysługuje nauczycielom akademickim zatrudnionym w uczelni jako podstawowym miejscu pracy, którzy nie osiągnęli wieku emerytalnego. Tym samym – zgodnie z obowiązującym prawem o szkolnictwie wyższym – profesor, który ukończył 70 lat może być zatrudniony w uczelni na pełnym etacie, być członkiem rady wydziału, wchodzić w skład minimum kadrowego warunkującego uprawnienia akademickie, lecz nie może być wybrany do senatu. W konsekwencji senat, który pierwotnie oznaczał radę starszych, w wyższej uczelni może być radą młodszych, choć niekoniecznie mądrzejszych od członków – stojących niżej w uczelnianej hierarchii – rad wydziału.

Jeżeli po ukończeniu 70 lat można być wybieranym na papieża, prezydenta Stanów Zjednoczonych, senatora najjaśniejszej Rzeczypospolitej, a nie wolno kandydować w wyborach do akademickiego senatu, to muszą się kryć za tym albo niezwykle doniosłe, choć bliżej nieokreślone racje albo totalny deficyt wyobraźni u twórców prawa o szkolnictwie wyższym. Może dobrze, że uczeni tej miary, co Tadeusz Kotarbiński i Władysław Tatarkiewicz nie doczekali tych czasów. Źle, że z tego powodu mogą przewracać się w grobie.