Sztuczni przechodnie

Piotr Müldner−Nieckowski


Niektóre odcinki powieści radiowej „Matysiakowie” noszą znamiona dzieła artystycznego, a inne, właściwie większość, są typową robotą rzemieślniczą. Swego czasu postanowiłem zbadać to zjawisko. Lepsze okazały się te odcinki słuchowiska, które były pisane przez jednego autora. Tak się czasem składało, że zespół chwilowo nie mógł się zebrać albo – na przykład w związku z wakacjami – ustalano, że odcinki będą pisane kolejno przez poszczególnych autorów, bez żadnych konsultacji i korekt. Jakaż cudowna odmiana! Lepsze dialogi, sprawniejszy i dowcipniejszy język, ciekawsze niuanse psychologiczne, nawet pomysły fabularne o niebo doskonalsze. Autorom „pojedynczym” udawało się więcej wycisnąć z postaci i tworzonych sytuacji.

W historii literatury jest mnóstwo przykładów negatywnego współautorstwa. Ciekawe są przypadki współpracy Roberta Louisa Stevensona z pasierbem Lloydem Osbourne’em. Dopóki Osbourne był tylko medium pisarza albo, co najwyżej, pomysłodawcą przed rozpoczęciem procesu tworzenia, wszystko szło doskonale. Słynna powieść „Wyspa Skarbów”, pierwszy duży utwór Stevensona, powstała dzięki mapce, którą wymyślił i namalował młodziutki Lloyd. Stevenson dorysował szczegóły, na poczekaniu ułożył historię o piratach i poszukiwaniu skarbów, w górnym rogu dopisał nazwę wyspy „Treasure Island”, po czym w ciągu trzech dni stworzył pierwsze trzy rozdziały powieści. Kolejne fragmenty czytał rodzinie, która uważała za stosowne wtrącać się do treści, dodawać postaci, zmieniać przebieg akcji, aż w końcu autor zwątpił, czy uda mu się dokończyć dzieło. Odłożył więc to, co zostało już zrobione, wrócił do wstępnych notatek i napisał rzecz od nowa. O to chodziło, książki literackie należy pisać samodzielnie!

Historia ta nie wyleczyła Stevensona ze współpracy. Z pomysłów Osbourne’a, niekiedy bardzo rozbudowanych, korzystał jeszcze nieraz, zwłaszcza przy pisaniu powieści „Bagaż nie z tej ziemi” („The Wrong Box”), „The Ebb−Tide – A Trio and a Quartette” czy „The Wrecker”, których niewątpliwe współautorstwo zostało odnotowane na stronach tytułowych. Powieść „The Wrecker” jest klasycznym przykładem, jak praca zespołowa obniża poziom sztuki. Jest to proza rozwlekła, źle skomponowana, pozbawiona przesłania, napisana zmiennym językiem, chwilami wręcz sprawozdawczym, charakterystycznym dla przypadkowych wstawek. To nie mistrzowska robota, której smak poznajemy w noweli „Doktor Jekyll i pan Hyde”. Recenzent z „New York Timesa” (17 lipca 1892) wytknął „The Wreckerowi” fabularny bałagan, nudne i długie wtrącenia niemające związku z opowiadaną historią, rozciąganie psychologii głównego bohatera niczym worka, do którego wszystko można wrzucić, nadużywanie cierpliwości czytelnika, któremu autorzy zdają się na pięćsetnej stronie tłumaczyć, że „jeśli nawet książki nie polubił, to w każdym razie miał powód, żeby do niej przywyknąć”. Wygląda na to, że Stevenson bezkrytycznie adaptował nieskoordynowane sprostowania i uzupełnienia Osbourne’a, które zakłóciły proces twórczy. Dlatego powstał utwór grafomański, antydzieło.

Pod koniec lat 70. telewizja zaprosiła mnie do udziału w konkursie na opowiadanie „napisane przez publiczność”. Polegało to na tym, że grono młodych pisarzy, w tym ja, wstępnie miało napisać całe opowiadanie, którego pierwszy akapit miał być zaprezentowany na antenie, a widzowie telefonicznie mieli „dodawać dalszy ciąg pierwszego akapitu”. Co za draństwo, najzwyklejsze oszustwo. Po serii telefonów od widzów miano odczytywać następne akapity opowiadania „publicznego, ale napisanego przez nas”. Lecz oto zaskoczenie! Nikt z nas nie chciał brać w tym udziału, i na pewno nie zbiorowo. To oburzyło redaktorów, ale jakoś się dostosowali. Zażądali, abyśmy na bieżąco gruntownie przerabiali kawałki dostarczane przez widzów, bo „przecież masy nie napiszą niczego sensownego”. Teraz stanęliśmy okoniem na dobre. Już nie chodziło nam tylko o to, że tak tekstów pisać nie wolno, ale przede wszystkim o pogardę, z którą autorzy programu odnieśli się do publiczności. Program właśnie ruszył na żywo, gdy wyszliśmy ze studia.

Oglądaliśmy tę rzecz już tylko na podglądzie, w portierni Telewizji przy ul. Woronicza 17. Dodawane przez widzów kawałki wcale nie były „tak głupie”, jak założyli autorzy programu, ale rzeczywiście trudno je było złożyć do kupy. Tymczasem urządzono łapankę na korytarzu i na poczekaniu stworzono jury złożone z dziennikarzy i sekretarek. Program jakoś uratowano, lecz powstał gniot tak żałosny, że zęby bolały.

W dziewiątym roku XXI w. z miarodajnych źródeł dowiaduję się, jak niektóre telewizje organizują sondy uliczne. Mają do tego celu wyspecjalizowanych „przechodniów”, którzy uczą się na pamięć tekstów podanych przez redaktora, a następnie „złapani na ulicy” wygłaszają magiczne opinie w imieniu społeczeństwa. Nowe niestety wróciło.

e−mail: piotr@muldner.pl