Biblioteka z atmosferą

Henryk Hollender


Dowiadujemy się z gazet, że wybitny pisarz Piotr Matywiecki nosi się z zamiarem napisania czegoś większego o dawnej Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie, w której przepracował długie lata. To jest ten neorenesansowy gmach z końca XIX w., zamykający oś bramy wejściowej do uniwersytetu od strony Krakowskiego Przedmieścia, który jeszcze dziesięć lat temu był główną siedzibą BUW, a później został kompletnie przebudowany na audytoria. Zupełnie odmieniło to jego wnętrze. Poprzednie wcielenie uchodziło za wzorzec „budynku z atmosferą” i jest dziś rzewnie wspominane przez wielu. Sam Matywiecki poświęcił mu tekst „Stary gmach” opublikowany w „Więzi” (listopad 2004, s. 23−29).

Warto, żeby biblioteki miały atmosferę i warto się zastanawiać, czym jest atmosfera budynku, skoro trzeba wznosić nowe i nie sposób opierać wytycznych dla architekta na czystej nostalgii. Ale Matywiecki nie pisze o bibliotece, pisze o ludziach, którzy tam przesiadywali i o tym, jak im było dobrze ze sobą. „Czas kultury zmaterializowany w książkach” – zgoda. „Najpiękniejsze przyjaźnie” – tym bardziej. Ale to są sentymentalne ogólniki oraz za słabe paliwo, by przepełniony magazyn przestał się zatykać. A z zatkanego magazynu nie wynika bezpośrednio żadna godna pozazdroszczenia wartość. Czekam na taką doktrynę o atmosferze bibliotek, która zdoła objąć i stare szpargały, i pogaduszki magazynierów, i „nieuchwytne onieśmielenie w obliczu tysięcy książek i miliardów porządnie [?!] ułożonych zdań”, o czym pisze Matywiecki, i może jeszcze to, o czym nie pisze: bazy danych, wskaźniki efektywności, tudzież obsługę tysięcy słabo piśmiennych kawalerów i pannic po ogólniakach, którzy w starym „Buwie” nijak by się nie pomieścili.

„Coś bardzo wartościowego zatracono przy tych przenosinach [w 1999 r. na ul. Dobrą]” – pisze Matywiecki. Zapewne, nie ma bowiem czegoś takiego, jak zmiana w stu procentach na korzyść. Ale co konkretnie? Kubek herbaty w kantorku dyżurnego bibliotekarza był wówczas nie do przyjęcia dokładnie tak samo, jak jest teraz, powiedzmy to sobie szczerze; ten kubek nikogo nie raził, bo też i publiczność w czytelni do specyficznej należała subkultury. Układ zbiorów na półkach, polegający na podzieleniu książek na dziedziny czy dyscypliny, a w obrębie dziedzin na nieformalne i nienazwane grupy tematyczne – w konsekwencji czego każda książka dostawała indywidualną sygnaturę alfanumeryczną typu SOC 115 czy H 995 (tzw. numerus saltans) – był pomysłowy i funkcjonalny, ale stanowił zaledwie intuicyjną atrapę układów profesjonalnych, które już wówczas były „do wzięcia” i których zastosowanie w niczym nie psułoby „rysunku drogi myśli i drogi [...] ciał” wśród regałów. Co więcej, kreślenie podobnych rysunków mieli na myśli wszyscy, którzy zajmowali się sposobem, w jaki czytelnik uświadamia sobie, czego szuka, w jaki bibliotekarz może mu to podpowiedzieć, i w jaki to jest w końcu znajdowane – czy to na półkach, czy w katalogu. Mieli na myśli i opisali. Nie wiem, co bezdusznego ma tkwić w tym, że taki system przy okazji jest w stanie nazwać miliony książek i obsłużyć tysiące użytkowników dziennie. Może to, że czytelnikowi w takiej wędrówce fizycznie nie towarzyszy już przyjazne oko bibliotekarza? Czyli biblioteka bez atmosfery to jest biblioteka bez−akurat−mnie, czy dobrze zrozumiałem?

Pamięć zmusza Piotra Matywieckiego do drapowania faktów na modłę romantyczną, nieco utracjuszowską. Zainteresowanie historią prasy polskiej ma być „irracjonalne” (zresztą jeśli dlatego, że to była prasa mało czytana, to się zgadzam). „Spokrewnianie dzieł [tematycznie] obcych” ma wynikać z „twórczego bałaganu” w katalogu – nieprawda, to katalog robiony ze znawstwem dba w pewnych granicach o takie kojarzenie, a pokrewieństwa przypadkowe, wynikające z błędów, bawią bibliotekarza nie dłużej niż pięć minut dziennie (i użytkownika także nie). Dlatego, bez względu na atmosferę, katalog BUW trzeba było założyć od nowa, i to na długo przed przeprowadzką do nowego gmachu. Nie ma rady, w twórczych katalogach bałagan jest elementem najbardziej nietwórczym. Dalej, nie jest prawdą, jakoby w czytelniach BUW rozstawiano jedynie „dziedziny wiedzy humanistycznej” – tam było sklasyfikowane całe uniwersum piśmiennictwa, jak to w bibliotece uniwersyteckiej, gdzie trzeba zadbać o multidyscyplinarność, nawet jeśli interdyscyplinarność, z przyczyn od bibliotekarza niezależnych, pozostaje nieco w tyle.

Współczesny bibliotekarz znajduje się w sytuacji swoistego szantażu. Jeśli chce tworzyć produkt, który będzie działał, i to według miary innej niż emocje kilkunastu nestorów, to zostaje zimnym technokratą. Jeśli upomni się o jakość, pamięć, poczucie ciągłości i sensu, nie mówiąc już o jakiejś tam atmosferze, to zostaje mazgajem i wrogiem ludu, czyli społeczeństwa informacyjnego. Jakie ma wyjście? Takie jak każda osoba, która nie może wszystkich zadowolić: przystępuje do zadowalania siebie, budując jakiś stan rzeczy „sibi et amicis”; twórcy zrozumieją wszak swoje dzieło, pogrążą się w dumie, będą wracać do niego przez lata. W swoim własnym gronie. Mam nadzieję, że wspomnienia, nad którymi pracuje Piotr Matywiecki, wyjdą poza tę beznadziejną perspektywę.