Posłuchaj, Magda
Dwie etnolożki, Hanka i Magda, podjęły odmienne decyzje odnośnie do elektronicznej publikacji swoich wystąpień konferencyjnych, przeznaczonych do wydania w postaci rozdziałów w pracach zbiorowych. O tomach tych już wiadomo, że nieprędko się ukażą. Ze względu zatem na aktualność tematów, oczekiwania odbiorców, wyścig autorek o pierwszeństwo, naturalny pociąg autorów do gier komputerowych z własną wypowiedzią w roli głównej i inne zwykłe w nauce okoliczności – pokazanie światu wersji dojrzałej, choć nieostatecznej, jest nie tylko zrozumiałe, ale i pożądane. Jeśli spojrzymy do Google albo do Google Scholar, spostrzeżemy, jak wiele wersji przybiera dziś zwykle jedna samoistna piśmienniczo wypowiedź.
Odmienność obu naszych bohaterek polega na tym, że Magda „powiesiła” swój tekst na stronie instytutu, w którym wykłada, Hanka zaś powierzyła go zaprzyjaźnionej bibliotece cyfrowej. Tekst Magdy „wychodzi” zatem bez trudności w Internecie; trafiła nań między innymi znana prof. F.B. z Londynu i obie badaczki nawiązały współpracę. Prof. F.B. wiedziała jednak dobrze, jakich terminów szukać w Internecie. Jeśli ktoś uświadamia sobie swoją potrzebę informacyjną w sposób nieprecyzyjny, a o istnieniu Magdy i jej publikacjach nie wie nic, ten skazany jest na taką ścieżkę zdrowia, jaką zafunduje mu instytutowy webmaster. Więc: instytucja, strona główna, pracownicy, nazwisko, publikacje... Jest nawet sympatyczne zdjęcie autorki i w ogóle serwis zrobiony jest z kulturą, co się nieczęsto zdarza; zwłaszcza brak mu wyszukiwarki. Ale jeśli nie przejdziemy przez stronę instytutu, lecz staniemy oko w oko z gołym tekstem (mamy niestety do wyboru tylko html i dokument Worda), i jeśli nic nam nie mówi nazwisko autora, to musimy szukać dalej, choćby tylko po to, żeby na wykorzystane informacje powołać się standardowym przypisem. Nie możemy nawet cofnąć się do strony instytutu, bo nigdy tam nie byliśmy. Świadomi, że każdy dziś może swoje produkcje opublikować w taki sposób, powinniśmy właściwie potraktować taki samotny artykuł z najwyższą nieufnością.
Z Hanką na pierwszy rzut oka podobnie. Jeśli wprowadzimy w Google pełny tytuł jej tekstu i zrobimy to bezbłędnie, materiał także się ukaże na pierwszym miejscu. To znaczy nie materiał, ale tradycyjnie bezkształtny googlowski sygnał o istnieniu materiału, z ukazaniem użytkownikowi powodu, dla którego został wyszukany, i kontekstu, w jakim zaistniała publikacja. Jest tu zatem tytuł opracowania, jest nazwa biblioteki cyfrowej i jest link, umożliwiający przejście – nie, nie do pełnego tekstu, ale do informacji bibliograficznej. Informacja ta – odpowiednik opisu w katalogu – mówi nam o typie publikacji, podaje jej słowa kluczowe, przywołuje nazwę instytucji, która posiada prawa do tekstu. Od informacji przechodzimy do dokumentu w formacie pdf lub djvu. Biblioteka cyfrowa też może być zrobiona z większą i mniejszą kulturą – może na przykład dodatkowo informować czytelnika, czy artykuł jest podatny na pełnotekstowe przeszukiwanie, podawać datę publikacji oryginału (jeśli wersja drukowana była pierwsza) albo odsyłać do opisu dokumentu elektronicznego w katalogu macierzystej biblioteki uczelnianej lub w NUKAT.
Oczywiście obie strategie da się pogodzić. W instytutowym spisie publikacji może być link do biblioteki cyfrowej; po co instytut miałby się zajmować archiwizacją dorobku naukowego, skoro na całym świecie powstają w tym celu wyspecjalizowane repozytoria? Ale miejsce w takim repozytorium oznacza, że artykuł „ukaże się” na pierwszym miejscu w Google również wówczas, gdy wprowadzimy przypisane mu słowa kluczowe. Ta dogodność, wymarzona dla młodszego badacza, jest nieobecna w wypadku publikacji „na stronie”. Biblioteka cyfrowa stwarza typową dla każdej biblioteki, cyfrowej i tradycyjnej, szansę na efekt sąsiedztwa – obok pojawią się prace na podobne tematy, czytelnik dostanie do ręki narzędzie porównywania i wyboru. Posłuchaj, Magda, biblioteka cyfrowa naprawdę ma sens. I dla ciebie już może nie, ale dla twoich młodszych kolegów jest to pewnego rodzaju stempel jakości. Ktoś tę pracę przecież wybrał do publikacji, opatrzył opisem, nadał jednolitą postać. Jak w wypadku każdego tekstu naukowego, powinien być z tego pożytek, powinna i przyjemność.
W serwisach Federacji Bibliotek Cyfrowych będzie niebawem dwieście tysięcy jednostek. Niestety, tylko niektóre biblioteki publikują bieżące prace naukowe, nieliczne – tak jak Biblioteka Cyfrowa Politechniki Krakowskiej – doktoraty przed obroną. Albowiem jakiś tam dyskurs o ochronie dóbr kultury to w Polsce pewnie i jest, ale o komunikacji w nauce – nie ma żadnego. Większość zatem bibliotek cyfrowych prezentuje z dumą narodowe precjoza i nie nastawia się na jakieś tam współczesne maszynopisy. I wszystko stoi w miejscu, ponieważ społeczność naukowa tak właśnie chce – publikować „u siebie”. Potwierdzają to nie tylko strategie publikacyjne badaczy takich jak Magda, ale i badania M. Rychlik i E. Karwasińskiej z Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu („Przegląd Biblioteczny” 2008 z. 3 s. 451−466). Dziękuję, Hanka.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.