Nauka a „nauka”

Leszek Szaruga


Kantowska definicja sztuki określa ją jako swobodną i bezinteresowną grę władz poznawczych. Gdy się zastanowić, to i nauka do pewnego stopnia się w tej definicji mieści, gdyż przecież klasyczne pojęcie uniwersytetu traktuje go jako wspólnotę ludzi bezinteresownie poszukujących prawdy. Wspólnym mianownikiem obu dziedzin – nauki i sztuki – byłaby zatem bezinteresowność. Tyle, iż wiemy przecież, że z ową bezinteresownością nauki tak znów prosto nie jest i metody przez nią wypracowywane często są nie tylko odpowiedzią na pytania czysto poznawcze, ale też wypełnianiem zadań stawianych przed uczonymi przez inne sfery ludzkiej działalności: przemysł, wojskowość czy nawet politykę. Sztuka w zasadzie jest niepraktyczna. Nauka często ma służyć użyteczności, choć oczywiście byłoby dramatem, gdyby do tej użyteczności została zredukowana. Słusznie też przestrzegał przed takim obrotem spraw Witkacy, gdy przed paroma dziesięcioleciami, rysując katastroficzną wizję przyszłości naznaczoną zanikiem uczuć metafizycznych, pisał: „Ten szary potwór, którego tak się dziś boją wszyscy zdegenerowani potomkowie dawnych władców świata, ta wielomarkowa mątwa, pajęcza masa przędząca lepką ciecz zastygającą na konających ciałach narodów w ponadnarodowe związki dławiące wszystko, co nie podpada pod kategorie bezpośredniej dla niej użyteczności – to jest bóstwo naszej przyszłości, bóstwo nieskończenie straszniejsze od tych, przed którymi korzyli się byli władcy ziemi”.

Patos tej wypowiedzi w niczym nie umniejsza jej trafności, skutki zaś owego podporządkowania nauki „bezpośredniej użyteczności” są dziś widoczne w nauce gołym okiem, na co zwraca uwagę nieżyjący już Edward W. Said, twórca dyskursu postkolonialnego, w rozmowie z wybitnym dyrygentem Danielem Barenboimem spisanej w książce „Paralele i paradoksy”, gdzie obaj panowie dyskutują o muzyce, sztuce i polityce: „Pojęcie powszechnej wymiany myśli już nie istnieje, nasza edukacja polega na skrajnej specjalizacji. Ale także system finansowania jest tak skonstruowany, by wiedza była coraz bardziej fragmentaryczna, by ludzie wiedzieli coraz więcej o coraz mniejszych kawałkach świata. (…) Świadomość społeczna, wiedza o tym, dokąd zmierzamy – w dziedzinie ekologii, sztuki, historii – jest coraz mniejsza”. Powiedziałbym więcej: coraz częściej ta wiedza uważana jest za niepotrzebną i eliminowana z pola uwagi zarówno samych uczonych, jak przede wszystkim studentów, przed którymi – szczególnie w naukach przyrodniczych i technicznych – stawia się wąskospecjalistyczne zadania, których szeroki kontekst, także poznawczy, ale przede wszystkim humanistyczny, przestaje być istotny. Doprowadziło to do sytuacji, w której, jak w wypadku budowniczych wieży Babel, doszło do utraty wspólnego języka: mikrobiolog przestaje rozumieć, co mówią jego koleżanki i koledzy reprezentujący inne, nawet pokrewne, dziedziny.

Ów rozpad widzenia całościowego ma swe skutki nie tylko w postawach światopoglądowych, lecz także w praktyce życia naukowego, w którym tworzy się zwodnicze hierarchie, mające za swój podstawowy punkt odniesienia przede wszystkim ową „bezpośrednią użyteczność”. Zwrócił na to uwagę ostatnio prof. Michał Głowiński w artykule „Język polski – niepożądany”, w którym komentował projekt systemu finansowania nauki odwołujący się do punktowania publikacji naukowych przyznających najwyższą ocenę (60 pkt.) autorowi monografii opublikowanej przez wydawcę światowego i kluczowego dla danej dyscypliny, a najniższą (12 pkt.) autorowi monografii opublikowanej w języku polskim. Za punktacją, oczywiście, idą pieniądze. „Wyżej punktowane są – pisze Głowiński – prace neofilologiczne, pisane w języku obcym, niż prace dotyczące spraw polskich napisane po polsku. (…) Przejawem tego, że autorzy „Karty ocen” niezbyt dobrze orientują się w swoistościach nauk humanistycznych, jest to, że całkowicie nie uwzględniają ich roli kulturotwórczej”. Rzecz w tym, iż nie mogą uwzględniać czegoś, co znajduje się poza ich polem postrzegania.

Nie jestem zwolennikiem podziału na nauki przyrodnicze i humanistyczne, przywykłem do traktowania wiedzy jako pewnej całości wzajem powiązanych i wpływających na siebie dziedzin, między którymi relacje bywają czasem dyskretne i nie przez wszystkich dostrzegalne. Niemniej podziały takie zawsze były dokonywane, co jednak nie przeszkadzało w dążeniu do tego, by człowiek uczony posiadał o owej całości przynajmniej przybliżone wyobrażenie. Dziś owe relacje coraz częściej ulegają zerwaniu, czasami dramatycznemu. Coraz częściej można spotkać „specjalistę” zajmującego się poezją Herberta, który nie ma zielonego pojęcia o tym, co z Herbertem nie jest związane; dość często taki właśnie stan umysłów mam okazję obserwować podczas egzaminów magisterskich czy obrony prac doktorskich. O ile jednak taki stan rzeczy w naukach przyrodniczych ma miejsce już od dawna, w humanistyce jest on stosunkowo nowy, lecz postępująco się pogłębia. Podejrzewam, że dla niejednego dzisiejszego doktora nauk humanistycznych maturzysta z okresu międzywojennego okazałby się onieśmielającym go erudytą.

Koń, jaki jest, każdy widzi i nie ma powodów, by lamentować z tego powodu, iż nie posiada skrzydeł. Pegaz, oczywiście, jest bytem realnym, ale coraz mniej jest przedstawicieli nauki, którzy potrafią w to uwierzyć. A szkoda.