Marginesy

(fig)


Nauka się chowa

W numerze 11/2008 „FA” omawiałem treść opracowania Kto i jak promuje naukę w Polsce?, zamieszczonego w dwumiesięczniku LAB (nr 5/2008), a przygotowanego w roku 2007 przez Fundację Partners Polska we współpracy z agencją Profile na zlecenie MNiSW. W numerze 6/2008 tego czasopisma ukazała się II część studium. Zawiera ona omówienie opinii uczonych i dziennikarzy.

Większość zapytanych naukowców przyznaje, że popularyzacja nauki nie przynosi korzyści, jest zajęciem dla uczonych−pasjonatów, nie chcą się tym zajmować, bo publikacje popularyzatorskie nie są punktowane przy ocenie dorobku pracownika. Uważają, że popularyzacją osiągnięć placówki naukowej powinny się zajmować wyspecjalizowane osoby.

Tymczasem dziennikarze mówią, że funkcji tej nie mogą pełnić rzecznicy prasowi ośrodków naukowych, jako ulokowani centralnie. Promocja zaś powinna być prowadzona na niższym szczeblu: w instytutach, zakładach, zespołach badawczych. Najlepiej, gdyby stała się częścią projektu badawczego, jak to jest przy niektórych badaniach finansowanych z funduszy europejskich. Badani dziennikarze zauważają, że nawet gdy jednostka naukowa zabiega o upowszechnienie jej prac, odzew w mediach jest niewielki. Dziennikarze mówią, że ich orientacja w bieżących wydarzeniach naukowych w kraju jest przypadkowa i oparta na prywatnych kontaktach. Przyznają, że podnosi się poziom stron internetowych placówek naukowych, krytykują natomiast portal Nauka w Polsce. Narzekają na brak centralnej bazy danych o wynikach badań naukowych i o wykładach publicznych. Dziennikarze zaczynają szukać informacji na stronach prywatnych uczonych i na blogach. Czasem dowiadują się o ciekawych badaniach od uczonych zupełnie innych dyscyplin. Najczęściej jednak mają swoich zaprzyjaźnionych naukowców, szukają w Internecie i innych mediach.

(fig)

„Naukowe” bzdury

W 4 (2008) numerze „Academii”, magazynu Polskiej Akademii Nauk, chemik Wojciech Dzwolak pisze o roztworach homeopatycznych. Homeopatia, by dowieść, że jej rozcieńczane w nieskończoność roztwory wodne leków coś jeszcze w sobie zawierają, upowszechnia teorię „pamięci wody”. Woda miałaby rzekomo przechowywać informacje o tym, co w niej było. Autor opowiada historię powstania tej teorii i próby jej doświadczalnego potwierdzenia, która skończyła się spektakularnym blamażem badaczy.

Woda to płyn bardzo skomplikowany, o złożonej naturze – pisze ku zaskoczeniu czytelnika dr Dzwolak i tłumaczy to zdolnością jej cząsteczek do tworzenia wiązań wodorowych. Może to dziwić, ale brak dotąd pełnych i ścisłych modeli teoretycznych wody. Fakt ten, w połączeniu ze szczególnym jej statusem jako środowiska życia, powoduje, że powstają różne fantastyczne teorie.

W latach 80. ubiegłego wieku w pracowni francuskiego immunologa Jacquesa Benveniste’a powstała idea pamięci wody. Badacz twierdził, że płyn ten może zawierać strukturalną, programowalną pamięć molekuł związków chemicznych, które z niego usunięto. Woda miałaby przechowywać ich kształt i własności biochemiczne. Podobało się to homeopatom, było bowiem wytłumaczeniem ich przekonania, że ekstremalnie rozcieńczone roztwory substancji biologicznie czynnych zachowują swe właściwości.

„Nature” opublikował pracę Benveniste’a, która miała doświadczalnie potwierdzić jego teorię. Po tej publikacji niezależni eksperci jeszcze raz przeprowadzili doświadczenia w pracowni Benveniste’a. Rezultaty dawały się powtórzyć jedynie wtedy, gdy w przygotowaniu próbek uczestniczyły określone osoby i gdy nie prowadzono podwójnie ślepych prób. Okazało się przy tym, że niektórzy pracownicy laboratorium byli opłacani przez wielką firmę homeopatyczną. Redaktor „Nature” przyznał, że publikacja była błędem.

„Założenie, iż stabilizowane sieciami wiązań wodorowych cząsteczki wody tworzą materiał do przechowywania informacji, jest błędne” – pisze autor. Wiązania wodorowe w ciekłej wodzie tworzą się bowiem i rozpadają w pikosekundowych okresach. W środowisku tak zmiennym nie da się utrwalić jakiejkolwiek struktury. Homeopatii pozostaje więc korupcja.

(fig)

Rozbroić grafomanów

W numerze 225/2008 „Pryzmatu”, pisma Politechniki Wrocławskiej, znajdujemy wywiad Marii Kiszy z prof. Mirosławem Soroką, w którym przedstawia on argumenty przeciwko scjentometrii. Kanwą jest zorganizowane przez PAN w Warszawie, we wrześniu 2008, spotkanie pod tytułem The Past, Present and Future of the Impact Factor and other Tools of Scientometrics, na którym goszczono Eugene’a Garfielda, twórcę listy filadelfijskiej.

„Prelegenci opowiadali o swoich dokonaniach w dziedzinie doskonalenia czegoś, czego się w ogóle nie powinno stosować!” – mówi prof. Soroka. Za osiągnięcie Garfielda uważa bazy danych, ale nie impact factor. Uczeni pracujący w biednych krajach dzięki bazom danych ISI, w których już po 2−3 tygodniach pojawiają się informacje o nowych artykułach, mogli się zwracać do kolegów z zagranicy z prośbą o nadbitki. Dzięki Garfieldowi polscy uczeni mieli dostęp do najważniejszych światowych czasopism naukowych. Mogli także śledzić, kto czyta ich prace i w jakim kontekście.

Prof. Soroka przypomina, że choć Eugene Garfield wprowadził impact factor, to publicznie przestrzegał przed jego bezkrytycznym stosowaniem. Uczynił to także na konferencji w Warszawie. Tymczasem decydenci różnych szczebli bez umiaru stosują ten wskaźnik i jego lokalne mutacje do „obiektywnej” oceny uczonych i jednostek naukowych. Zespoły uczonych debatują nad przyznaniem punktów czasopismom, minister podaje wyniki, pojawiają się protesty, zmienia się więc punktację, przeważnie ją podnosząc, i zatwierdza. Praktyka ta generuje nieznane dotąd zjawisko grafomanii naukowej. Uczeni publikują nawet wtedy, gdy nie mają żadnych wyników.

Mirosław Soroka proponuje zawarcie „traktatu rozbrojeniowego” w nauce, który – podobnie jak to się dzieje z połowami ryb albo z emisją dwutlenku węgla – ograniczyłby produkcję naukową „powiedzmy do jednej publikacji na dwa lata na jednego autora”.

(fig)