Lista czy język?
Świat, w którym żyjemy, nie jest niestety sprawiedliwy. Jest spolaryzowany. Różnice między rdzeniem a peryferiami się powiększają. Idee cyrkulują w obrębie rdzenia, wartości i normy są przez rdzeń narzucane peryferiom, zasoby zaś przez rdzeń wysysane. Są to spostrzeżenia mało odkrywcze. Dotyczy to również obserwacji, że polaryzacja obejmuje także naukę. Oznacza to, że nauka nie jest z natury globalna – jest spolaryzowana: światowa, krajowa i lokalna.
Językiem komunikacji we współczesnej nauce światowej jest angielski, chociaż jest to niesprawiedliwe, a dla nas niekorzystne. Pocieszający jest jednak fakt, że jeszcze bardziej niekorzystne byłoby dla nas, gdyby językiem tym był chiński. Aby się liczyć we współczesnej nauce, trzeba zaistnieć w rdzeniu, aby natomiast tam zaistnieć, trzeba publikować zgodnie z normami rdzenia, tj. po angielsku, przede wszystkim zaś w czasopismach uznawanych przez ten rdzeń. Z różnymi zastrzeżeniami, są to czasopisma z listy filadelfijskiej. W tym właśnie kontekście napisałem swego czasu nieco prowokacyjnie („Forum Akademickie”, 1 (137), 2005, 42−43), że jeśli ktoś przed czterdziestką nie opublikował książki za granicą i nie ma publikacji w czasopismach z listy filadelfijskiej, to jest naukowo nieprzydatny.
Model rozwoju zależnego
Identyfikując – słusznie – wyzwania rozwojowe nauki polskiej jako konieczność dołączenia do rdzenia nauki światowej, Ministerstwo Nauki, wprowadzając – też słusznie – parametryczny system oceny placówek i naukowców w miejsce oceny uznaniowej, położyło szczególny nacisk na publikacje anglojęzyczne, w tym zwłaszcza na listę filadelfijską. Pytanie, czy słusznie?
Myślę, że generalnie tak. W tym przynajmniej sensie, że kryterium to – jak każde inne – jest wprawdzie niedoskonałe, jednak akceptowane przez normy rdzenia. Oznacza to więc, że w Ministerstwie Nauki przyjęto to, co w gospodarce zrobiono dwie dekady temu, tj. zaakceptowano model rozwoju zależnego. Wybór był bowiem taki: albo przyjmujemy model rozwoju zależnego – z wszystkimi jego negatywnymi skutkami, albo model rozwoju wsobnego, który zmarginalizował naukę polską, teraz zaś ma szansę marginalizację tę utrwalić i znacznie pogłębić.
Negatywna strona przyjęcia modelu rozwoju zależnego zawiera się w pytaniu o rolę kultury narodowej w globalizującym się świecie, które to pytanie w gruncie rzeczy stawia prof. Bohdan Jałowiecki. Dylemat nauk społecznych i humanistycznych w Polsce polega bowiem na tym, czy priorytetem jest dogonienie coraz szybciej uciekającej nauki światowej, czy zachowanie i rozwój kultury narodowej. W tym więc kontekście ważniejsze od pytania o rolę listy filadelfijskiej w ocenie parametrycznej placówek naukowych w Polsce jest pytanie o rolę publikacji anglojęzycznych. Chodzi mianowicie o to, czy jest słuszne ogólnie wyższe punktowanie publikacji anglojęzycznych jako takich niż polskojęzycznych. Moim zdaniem nie. Rezultatem tego rozwiązania jest bowiem wysyp miernych publikacji lokalnych, pisanych w dodatku kiepską, a niekiedy żenującą angielszczyzną, niemających żadnego istotnego związku z nauką światową, a produkowanych wyłącznie dla sprawozdawczości i jej punktacji. Publikacji takich znam wiele. Proceder ten odbywa się ze szkodą dla publikacji po polsku, a więc ze szkodą dla kultury narodowej, co słusznie sugeruje prof. Bohdan Jałowiecki.
Zmiana mentalności
Czy jednak w związku z tym należy zwalczać listę filadelfijską? Chyba nie, gdyż niezależnie od jej różnych wad, jest ona normą rdzenia nauki światowej. Zamiast więc ją zwalczać, lepiej się do niej przyłączyć. I to nie tylko biernie – przez publikowanie w czasopismach na liście tej się już znajdujących, ale przede wszystkim czynnie – przez wprowadzanie na tę listę naszych własnych czasopism, w tym polskojęzycznych. Wymagałoby to podniesienia ich poziomu merytorycznego, co wyszłoby na dobre i im samym, i nauce polskiej.
Włączenie się do globalnego rynku intelektualnego wymagałoby zmiany mentalności przez otwarcie się na krytykę naukową. Takiej konieczności nie zauważyło ministerstwo w swej punktacji, uznając najwyraźniej, że recenzje nie są pracą naukową. O ile jest to słuszne w odniesieniu do dominujących w Polsce pseudorecenzji opisowo−kurtuazyjnych, o tyle ma się to nijak do norm rdzenia nauki światowej.
Warto zatem wreszcie pokazać, że faktyczne włączenie się nauki polskiej, w tym nauk społecznych i humanistycznych, do nauki światowej jest możliwe. Tyle tylko, że – jak wykazują moje długie obserwacje – jest to trudne, gdyż wymagałoby wysiłku intelektualnego, organizacyjnego i finansowego oraz naruszyłoby dobre samopoczucie, przede wszystkim zaś interesy grup związanych z wciąż dominującą w nauce polskiej kulturą narzekania. Łatwiej bowiem twierdzić, że na wyzwania cywilizacyjne nie ma pieniędzy, można je natomiast bez problemu marnować na finansowanie niesprawnych struktur organizacyjnych konserwujących nasze zapóźnienie cywilizacyjne.
Przede wszystkim jednak warto przestać się nadmiernie przejmować punktacją ministerialną. Lepiej po prostu uprawiać naukę na przyzwoitym poziomie. Wtedy bowiem można się mało przejmować dotacjami ministerialnymi, sięgając skutecznie po granty zagraniczne i międzynarodowe.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.