Czy dzieło czyni mistrza?

Jerzy M. Sawicki


Mistrz, w rozumieniu sportowym, to ktoś wyjątkowy – jest jeden, najlepszy, odsuwa w przeszłość poprzedniego mistrza. Ale można użyć tego słowa także w ujęciu „rzemieślniczym”, określając nim człowieka, który opanował jakiś poziom umiejętności, a odpowiednio go udokumentowawszy – otrzymał stosowny certyfikat. I właśnie to drugie znaczenie rozważanego terminu jest wygodne, gdy w publicystycznym skrócie chcemy się zastanowić nad kwalifikacjami zawodowymi – ich stopniowaniem, dokumentowaniem i nadawaniem.

Materia ta ma takie znaczenie, niezależnie od branży, że chyba zbędne jest uzasadnianie celowości jej dyskutowania. Przecież owe certyfikaty stanowią pierwszy (a często jedyny) czynnik decydujący o tym, do kogo się zwracamy w razie potrzeby – naprawy czegoś zepsutego, wykonania jakiegoś projektu, wyprodukowania czegoś, wyleczenia dolegliwości… A w rozważanym dalej przypadku hierarchii stopni i tytułów zawodowych oraz akademickich problem należy wręcz uznać za gorący, co wynika głównie z już wprowadzonych i jeszcze zapowiadanych przez rząd zmian w ustawach dotyczących szkolnictwa wyższego i nauki.

Mamy tu obecnie do dyspozycji ciąg pięciu „certyfikatów”, różnicujących kolejne „poziomy mistrzostwa zawodowego”. Od najniższego licząc, są to tytuły zawodowe licencjata lub inżyniera oraz magistra (lub równorzędny), stopnie naukowe doktora oraz doktora habilitowanego i wreszcie tytuł naukowy profesora.

Istotnym elementem dokumentacji, prezentującej dorobek i kwalifikacje kandydata do pokonania każdego szczebla kariery zawodowej, jest dzieło – najlepiej mające formę pisaną, zwartą i samodzielną. Kolejno są to prace dyplomowe (licencjacka lub inżynierska, a następnie – magisterska lub równorzędna), dysertacja doktorska, rozprawa habilitacyjna i wreszcie „książka profesorska”. Co prawda ustawowo w formie zwartej wymagane jest przygotowanie tylko dysertacji i wariantowo rozprawy, lecz wydaje się, że w praktyce najczęściej oczekuje się ich przedłożenia na każdym poziomie.

Jak już wspomniano, hierarchia stopni i tytułów to w naszym kraju temat niezwykle gorący. Budzi niemałe emocje. Z reguły jest krytykowany i wręcz kwestionowany, a jego obrońcy nie mają łatwego życia. Co ciekawe, krytycy systemu najczęściej operują argumentami typu: „bo tak jest na całym świecie”. Tymczasem w każdym miejscu na świecie z reguły jest inaczej, a ponadto te najlepsze szkoły, jak gdyby celowo, starają się wręcz podkreślać swą odrębność, także w sferze organizacyjnej i technologicznej. Owszem, habilitacja nie występuje często, lecz jeśli dokładnie przeanalizować systemy akademickie krajów, tak chętnie przywoływanych przez reformatorów (np. anglosaska tenure), to wyjątkowość habilitacji nie jest już tak uderzająca.

Różnica interesów

Temat jest bardzo obszerny, więc w dalszym ciągu podejmę tylko jeden jego aspekt – celowość lub niecelowość pisania dzieła przez kandydata do „certyfikatu”. Interesujące, że najsłabsze protesty wzbudza pisanie takich opracowań na dwóch pierwszych poziomach (studia I i II stopnia, do ukończenia których w dodatku ustawodawca stawia tylko wymóg zdania egzaminu dyplomowego). Owszem, są kierunki, na których obowiązuje jedynie egzamin (np. medycyna), lecz chyba dominuje wymóg „napisania” (ciekawe, że częściej słyszy się właśnie o pisaniu, a rzadziej o wykonywaniu) pracy dyplomowej. Co prawda, ktoś bardzo podejrzliwy mógłby się tu dopatrywać niezbyt zdrowej zgodności interesów między studentami (czyta się w prasie, że taką pracę można zdobyć odpłatnie) a nauczycielami akademickimi (za prowadzenie pracy dyplomowej należy się jakiś ekwiwalent), ale wymóg ten ma też swoje pozytywne strony. Ponadto wypada poczekać aż wejdzie w życie system boloński, który na większości kierunków nauczania wprowadza obligatoryjny wymóg rozdziału studiów na dwa stopnie.

Jeśli chodzi o poziom doktorski, to tu także w zasadzie panuje spokój. Nie słychać protestów – może dlatego, że otwieranie zbyt wielu frontów jest elementarnym błędem strategicznym, a może z tej przyczyny, że sama dysertacja – często „maszynopis na prawach rękopisu” – nie stwarza jakichś nieprzezwyciężonych trudności.

Inaczej natomiast rzecz się ma z dwoma najwyższymi „certyfikatami”, przy czym każdy z nich jest przez zwolenników naprawy systemu „rozgrywany” inaczej. Rozprawę habilitacyjną próbuje się mianowicie „wylać wraz z kąpielą”, gdyż tutaj energia reformatorów skupia się po prostu na próbie likwidacji tego stopnia w całości. I dopiero, gdy się to nie udaje (a podejść takich było w ostatnich dwóch dekadach już kilka!), narzeka się na wymóg przedłożenia rozprawy (którą zresztą można zastąpić zestawem „mocnych” publikacji). Jeśli zaś chodzi o profesurę, choć chyba nikt nie postuluje jej likwidacji (a wręcz odwrotnie, wprowadza się ten tytuł także do szkół średnich, formalizując tym samym tradycyjny zwrot licealistów: „panie profesorze!”), to z kolei słychać narzekania na potrzebę pisania „książki profesorskiej”. Na marginesie, dyskusja w tej sprawie jest o tyle trudna, że potrzeba ta ma charakter nieformalny.

Wiele pada argumentów, zna je chyba każdy zainteresowany tą dyskusją. W sumie wydaje się, że dominujący rys tego sporu wynika z różnicy interesów i poglądów między dwiema postawami: kandydatów, którzy (pomijając oficjalne argumenty) pragną sobie uprościć i przyspieszyć proces awansowy, oraz członków gremiów przyznających „certyfikaty”, którzy chcieliby jak najsolidniej „prześwietlić” każdego pretendenta, niezależnie od intencji (idealistycznie dbając o odpowiedni poziom członków korporacji czy też egoistycznie dążąc do ograniczenia liczby jej członków). W efekcie trudno byłoby ów spór ostatecznie rozstrzygnąć, przyznając rację wyłącznie jednej stronie, ale też jakąś decyzję należy w końcu podjąć – zmienić system czy zostawić w obecnym kształcie. Trzeba więc w trakcie przedmiotowej dyskusji oddzielać ziarno od plew, czyli argumenty merytoryczne od sofizmatów.

Nowa jakość

I tu pożyteczne może być pytanie umieszczone w tytule, czy mianowicie dzieło, napisane i wydane przez kandydata do „certyfikatu”, podnosi jego „mistrzowskie kwalifikacje”, czy też nie? Alternatywą (w przypadku definitywnej likwidacji omawianego wymogu) byłoby przedkładanie przez kandydata do awansu tylko odpowiedniej dokumentacji (którą z reguły stanowi pokaźny plik kartek, nawet jeśli ma ona formę elektroniczną).

Otóż, w moim przekonaniu, odpowiedź jest pozytywna – dzieło naprawdę czyni mistrza. Zasadnicze bowiem znaczenie przy jego powstawaniu ma kwestia „wyławiania” z dorobku tego, co jest istotą dzieła, a co z reguły bywa rozproszone w innych, mniej rozbudowanych pozycjach dokumentujących ów dorobek. Jest to sprawa wręcz kluczowa, bo zaskakująco często ma się do czynienia z sytuacją, gdy autor dorobku nie potrafi sam wskazać „rdzenia” swych osiągnięć lub też upatruje ich głównego waloru w czymś innym niż recenzent. Powstająca praca, która z definicji ma względem innych publikacji charakter syntetyczny (choćby z tego względu, że dzieło wielkie, lecz nieprzystające tematyką do poprzednich tekstów kandydata, zawsze budzi podejrzenia osób oceniających), zmusza autora do nadania swym wynikom nowej jakości. Niechby tylko formalnej, ale nawet i to jest dla niego pożyteczne, nawet i to podnosi poziom jego mistrzostwa.

Przerzucenie obowiązku dokonania tej syntezy na recenzentów nie byłoby rzeczą dobrą, niezależnie od ich werdyktu. Tym bardziej że tylko w sądzie wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść oskarżonego. W kwestii awansu zawodowego musi być odwrotnie. Czyż bowiem jest mistrzem ktoś, kto przynosi „stos papieru” i domaga się uznania, a odmawia samodzielnego przedstawienia istoty tego, co stworzył (lub uważa, że stworzył), czyli tego, co w jego mniemaniu pozwala mu ubiegać się o awans?

A na koniec warto dołożyć jeszcze jeden argument. Zapewne egoistyczny, reprezentujący interes tych, którzy wyrokują. Otóż ocena dorobku wymaga czasu. Gdy kandydat nie musi przedstawiać zwartego dzieła, stanowiącego syntezę jego osiągnięć, muszą to zrobić na swój użytek ci, którzy mają go ocenić. Zestawienie czasu, jaki zostałby na to poświęcony przez osobę, która dopiero aspiruje do awansu, a suma czasów pracy wymaganej wtedy przez osoby oceniające, też musi być brana pod uwagę.

Prof. dr hab. inż. Jerzy M. Sawicki, hydromechanik, specjalista inżynierii środowiska, jest prodziekanem ds. nauki na Wydziale Inżynierii Lądowej i Środowiska Politechniki Gdańskiej.