Uśmiech filozofa

Piotr Kieraciński


Jednym z największych osiągnięć naukowych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego niewątpliwie była tzw. Lubelska Szkoła Filozoficzna. Za jej twórców i głównych przedstawicieli uważa się profesorów Stanisława Swieżawskiego, tomistę i historyka filozofii, wybitnego znawcę myśli renesansowej, ks. prof. Mieczysława A. Krąpca, głównego twórcę systemu metafizycznego i antropologicznego, ks. Stanisława Kamińskiego, który stworzył jej metodologiczne podstawy, Antoniego B. Stępnia, epistemologa, ks. Stanisława Kurdziałka, historyka filozofii starożytnej i średniowiecznej oraz Jana Czerkawskiego, który zajmował się dziejami filozofii nowożytnej i współczesnej. Logicznie wspierał ich prof. Ludwik Borkowski, uczeń Stanisława Ajdukiewicza. Te grupę przyjaciół uzupełniało wiele interesujących i barwnych postaci, choćby estetyk prof. Henryk Kiereś, kosmolog ks. prof. Stanisław Mazierski, wykładający filozofię dziejów ks. mgr Andrzej Wawrzyniak, logik dr Stanisław Majdański, uchodzący za dobrotliwych dla studentów etycy, uczniowie i przyjaciele Karola Wojtyły, profesorowie: ks. Tadeusz Styczeń, Jerzy Gałkowski i ks. Andrzej Szostek czy wreszcie wykładająca filozofię religii siostra prof. Zofia Zdybicka, bodaj jedyna profesor filozofii wśród sióstr zakonnych.

Miałem zaszczyt i przyjemność studiować pod ich kierunkiem. Dlaczego zaszczyt – nie trzeba wyjaśniać, dlaczego przyjemność, zaraz się okaże.

Surowy i grzeczny

Ks. prof. Stanisław Kamiński był w KUL postacią najbardziej legendarną. Krążyło o nim mnóstwo dowcipów. Był postrachem studentów, a egzaminy u niego obrosły legendami. Miałem okazję uczestniczyć w jego wykładach oraz proseminariach i być świadkiem wielu interesujących oraz zabawnych zdarzeń z jego udziałem. Pamiętam egzamin koleżanek z filozofii przyrody. Ks. Kamiński pytał po trzy osoby równocześnie. Był 1 czerwca, dzień dziecka. Dziewczyny nie bardzo radziły sobie z odpowiedziami. Prof. Kamiński mówi: „Dziś dzień dziecka i wy, niby dorosłe panny, a zachowujecie się jak dzieci. Myślicie sobie: nie nauczymy się, a i tak jakoś zdamy.” Na to jedna z dziewczyn: „Księże profesorze, w Biblii napisano: „Musicie się stać jako dzieci”„. Ks. Kamiński: „Tak, tak. Do Królestwa Bożego z pewnością wejdziecie, ale egzaminu z metodologii nie zdacie.”

Wiele mówiono o jego surowości. Potrafił oblać na egzaminie połowę roku. Zaczynał pytanie od... szczegółowego spisu treści. Pierwsza trójka egzaminowanych wylatywała z dwójami (bo któżby się uczył spisu treści?), druga też, trzecia zdążyła już sobie plan wykładu jako tako przyswoić, zatem profesor przechodził do bardziej szczegółowych pytań. Znany był też ze stawiania nietypowych ocen. Podobno kiedyś jeden z jego studentów przeniósł się z KUL na inną uczelnię. Ocena z metodologii wpisana w indeksie przez S. Kamińskiego – 3 w „słoneczku” – wzbudziła konsternację pań w dziekanacie. Zadzwoniły do prof. Kamińskiego z pytaniem, co oznacza ta ocena. Na to ks. Kamiński: „Skąd panie dzwonicie?”. Odpowiedź: „Z Uniwersytetu Warszawskiego”. Kamiński: „W takim razie 5−„.

Dr Stanisław Majdański, uczeń ks. Kamińskiego, był postacią chyba jeszcze barwniejszą. Egzaminował na parterze. Okna pomieszczenia wychodziły na poziom chodnika. Bywało, że po wyjściu jednego studenta przez dłuższy czas nie prosił następnego. Gdy zniecierpliwieni egzaminowani zaglądali do pokoju, okazywało się, że jest pusty, a drogę „ewakuacji” dr. Majdańskiego wskazywało otwarte okno. Podobna sytuacja zdarzyła się, gdy zdawałem u niego lektury filozoficzne. Nastąpiła przerwa w pytaniu. Po jakimś czasie pojawił się w korytarzu, lecz nie od strony pokoju, skąd mogliśmy się go spodziewać, tylko od strony wejścia do budynku i z siatką zakupów w ręku. Zaprosił mnie do pokoju na egzamin, ale zanim zaczął pytać, postawił przede mną półlitrową butelkę śmietany z pomarańczowym kapslem i zachęcał: „Proszę się napić”... Z drugiej pił sam.

Kiedyś podczas kolokwium – pisemnego – po podyktowaniu pytań podszedł do drzwi, zapukał i powiedział: „Uwaga, wychodzę”. Otworzył drzwi i faktycznie wyszedł. Po około pół godziny rozległo się pukanie do drzwi i głos dr. Majdańskiego: „Uwaga, wchodzę”. Po wejściu do sali powiedział: „Proszę państwa, na KUL−u byli niedawno Japończycy, którzy słyną z grzeczności i powiedzieli, że dr Majdański jest grzeczniejszy od Japończyków, gdyż puka nie tylko, gdy wchodzi, ale także wtedy, kiedy wychodzi z pokoju”. Inną historyjkę ze swego egzaminu przypomniał mi niedawno kolega z roku, prof. Piotr Gutowski. Po wielu tygodniach „ścigania” złapał wreszcie dr. Majdańskiego, żeby zdać lektury filozoficzne. Majdański zadał pierwsze pytanie, a następnie zaczął na nie sam odpowiadać. Mówił przez czterdzieści minut. Wreszcie się zorientował i tak spuentował to zdarzenie: „Gdy w sali są dwie osoby, to wolę, żeby mówiła mądrzejsza.”

Drabina i mowa gestów

Z egzaminacyjnych wspomnień – lubiliśmy zdawać egzaminy w terminach zerowych. Egzaminujących trzeba było wtedy „łapać” w różnych dziwnych miejscach. U ks. Krąpca można było zdawać w łódce na jeziorze Rogóźno, łowiąc ryby. Przy okazji można się było „załapać” na obiad przyrządzony przez samego profesora, który znany był jako smakosz i znakomity kucharz. Podczas wykładów zdarzało mu się nieraz zapędzać w kulinarne dygresje. Opowiadał o potrawach podawanych podczas przyjęć w wielkim świecie, gdzie bywał jako rektor KUL, a czasami „sprzedawał” nam własne przepisy kulinarne. Nie wiem, czy ktoś je notował, ale brzmiały smakowicie. Uwielbiał anegdoty o wykładowcach KUL. Z jego ust kilkakrotnie słyszałem opowieść o profesorze prawa, którego nazwiska dziś nie pamiętam. Sale w KUL są wysokie, jak to w dawnym klasztorze. W każdej, najczęściej nad drzwiami, wisi krzyż. Pewnego razu profesor egzaminował studenta. W pewnym momencie wykładowca wychylił się na korytarz, gdzie na egzamin czekali pozostali i zawołał: „Chłopcy, przynieście mi natychmiast drabinę”. Cóż było robić, studenci przynieśli drabinę. Profesor kazał ją przystawić do ściany obok krzyża, wszedł po drabinie, położył dwa palce na krucyfiksie i zawołał: „Panie Boże, przysięgam, takiego idioty jeszcze nie egzaminowałem”...

Zdarzało się, że studenci robili „psikusy” profesorom. W połowie lat 80. lubelski Teatr im. Osterwy wystawiał Lekkomyślną siostrę Włodzimierza Perzyńskiego. Plakatami z tytułem tej sztuki oblepiono drzwi katedry siostry prof. Zdybickiej. Innym razem w KUL ktoś porozlepiał pocztówki z postaciami amerykańskich astronautów w skafandrach kosmicznych. Jednak jedna z postaci miała twarz ks. prof. S. Mazierskiego, wykładowcy kosmologii, a do jego ust przylepiony był dymek: „Pozdrowienia z Houston”. Egzaminy u Mazierskiego były wielką niewiadomą. Podczas wykładów wiele zjawisk i praw fizycznych tłumaczył przy pomocy gestykulacji. Potem powtarzał te gestykulacje podczas egzaminu, pytając „Co to jest? Jeśli kolega był na wykładzie, to na pewno pamięta, bo pokazywałem”. Do dziś gesty, które miały obrazować zasadę nieoznaczoności Heisenberga czy też model pulsującego Wszechświata, pokazuję kolegom jako zagadkę. Jak się Państwo domyślają, nikt nigdy nie odgadł, co oznaczają. Prof. Mazierski pytał po trzy osoby na raz. Na egzaminie u niego siedziałem z Jackiem Sroką i Mirkiem Łączkowskim. Jacek został wezwany do tablicy z poleceniem napisania równania Einsteina. Stał przy tablicy z miną wyrażającą bezbrzeżne zdziwienie. Mazierski zaś mówił do nas: „Widzicie chłopcy, na pewno nie był na wykładzie i dlatego nie zrozumiał”. Sroka stał przy tablicy i milczał. Mazierski wsparty na łokciu zdawał się odpływać myślami gdzieś daleko. Atmosfera robiła się senna. Nagle Jacek wykrzyknął: „Księże profesorze, Einstein to był geniusz!” Ks. Mazierski wyrwany z zamyślenia, zdumiony spojrzał na Srokę, potem na nas i zawołał: „Tak, geniusz, geniusz! 4+!”. I wpisał ocenę do indeksu kolegi.

Kabaret i polityka

Surowe oceny z egzaminów, czasami niezasłużone, traktowane były jako rzecz naturalna i nie budziły sprzeciwu. Były uważane raczej za element naszej akademickiej obyczajowości niż rzeczywisty wynik egzaminu, nawet jeśli wpisywano je do indeksu. Skądinąd nietrudno było udowodnić studentowi, że z metodologii nauk orłem nie jest... Podobnie oryginalne obyczaje profesorów nie budziły zdziwienia. Mam nawet wrażenie, że uważaliśmy wówczas, że ktoś, kto jest w pełni przewidywalny, zachowuje się zawsze poprawnie i nie ma dziwactw, po prostu nie jest prawdziwym naukowcem.

Prof. Stępień uchodził za bardzo oficjalnego i sztywnego. Niewysoki, zawsze starannie ubrany, poruszał się dostojnie i powoli. Wykłady z teorii poznania w sali 117 na pierwszym piętrze prowadził pedantycznie, w sposób nieco nużący. Jego dowcipy były bardzo wyszukane i eleganckie. Np. opowiadał, jak podręcznik Teoria poznania znalazł w bibliotece publicznej pod hasłem „Poznań”. Podczas ostatniego wykładu profesor jak zwykle stanął tyłem do dwudzielnej, ruchomej tablicy i mówił: „Wszystko, co było do wyłożenia, już państwu przekazałem. Pozostałby ewentualnie jeszcze jeden temat – poznanie paranormalne, ale ponieważ nie wierzę w takie zjawiska, nie będziemy o tym rozmawiać”. W tym momencie górna połowa tablicy z hukiem opadła w dół. Profesor, lekko tylko zdziwiony, grzecznie się uśmiechnął i powiedział: „Proszę tego nie brać serio”. Znany był z gry na fortepianie. Podobno w młodszych latach był „motorem” Eutrapelii – studenckich kabaretów filozoficznych, które odbywają się do dziś. Eutrapelia to cnota dobrej zabawy, jedna z wielu cnót wymienianych przez Arystotelesa, a dziś zapomnianych. Kultywują ją KUL−owscy filozofowie. Żarty z profesorów są tam jak najbardziej na miejscu. Zresztą, ci ostatni też odwdzięczają się studentom z nawiązką. Prof. Stępień zwykł akompaniować na fortepianie występom. Nikt jednak nie słyszał go śpiewającego. Pytany o to, mawiał: „Śpiewam tylko w ultradźwiękach”.

W latach komunizmu KUL, ignorowany na polskiej scenie życia akademickiego, był wręcz hołubiony przez Zachód. Na inauguracjach roku akademickiego bywali ambasadorzy zachodniego świata z ambasadorem USA na czele. Dary z całego świata – także społeczeństwa polskiego – były źródłem utrzymania uczelni. Drugi aspekt niezależności uczelni był taki, że przyjmowała ona na studia osoby uznane przez komunistów za niegodne studiowania oraz zatrudniała wykładowców nietolerowanych w państwowych uczelniach z powodów politycznych. W czasie moich studiów na KUL−owskiej filozofii znalazł pracę, wyrzucony z państwowej uczelni Rafał Dutkiewicz.

Absolwenci studiów filozoficznych w KUL mają dziś spory wpływ na całą polską filozofię. Ich obecność widać w wielu ośrodkach akademickich poza Lublinem, m.in. w: Krakowie, Warszawie, Szczecinie, Toruniu, Zielonej Górze, Poznaniu, Katowicach i Rzeszowie. Szkole tomistycznej nieraz zarzucano dogmatyzm i ciasnotę poglądów oraz brak otwartości intelektualnej. W tym kontekście warto przyjrzeć się drogom intelektualnym absolwentów KUL−owskiej filozofii. Są one bardzo różnorodne i przeczą zarzutom, które marksiści oraz wyznawcy innych nurtów filozoficznych zarzucali lubelskim tomistom.