Sztuka waloryzacji

Zbigniew Drozdowicz


Tytułowy problem przedstawię odwołując się do praktyk występujących w filozofii. Sądzę jednak, że mają one miejsce również poza nią – być może w mniejszym stopniu w tzw. naukach ścisłych, natomiast w większym w humanistycznych. Prowadzą one niejednokrotnie do tego, że blaskiem urojonym zaczyna błyszczeć coś, co bez tych zabiegów mogłoby uchodzić najwyżej za intelektualną prowokację.

Tradycje tej sztuki

Sięgają bez wątpienia czasów starożytnych, a ściślej – owej sofistyki, która najpierw była sztuką dochodzenia do prawdy, a później przerodziła się w erystykę, to znaczy w sztukę nadawania fałszom pozorów prawdy. Sofistą w młodości był również Sokrates. Nawet później, gdy już zerwał z sofistami, przedstawiany był i wyśmiewany (m.in. w komedii Arystofanesa Chmury) jako sofista, to znaczy ktoś, kto „umie złą sprawę przedstawić jako dobrą”. Diogenes Laertios, za którym przytaczam tę opinię, dodaje, że Sokrates „najczęściej był przedmiotem drwin i pogardy”. Byli jednak i tacy, którzy go podziwiali, a nawet wznieśli mu coś w rodzaju pomnika „chwały i sławy” – jeśli tak można nazwać nakreślenie wizerunku tego filozofa jako najmądrzejszego i najbardziej prawego wśród filozofów. Wizerunek taki pojawia się m.in. na kartach Platońskich dialogów i głównie za ich sprawą Sokrates stał się postacią pomnikową. Kim był naprawdę, nie da się niestety jednoznacznie ustalić, bo sam niczego nie napisał. Dla postawionego tutaj problemu nie jest to zresztą takie istotne. Warto jednak odnotować fakt, że mamy tu do czynienia z nieudanymi raczej próbami deprecjacji i z bardzo udaną waloryzacją, a nawet z czymś więcej, bo z wypracowaniem przez Platona swoistego wzorca dowartościowywania filozofa i filozofii, która być może sama nie obroniłaby się przed krytyką. Wzorzec ten był zresztą później wielokrotnie naśladowany i wykorzystywany.

Innym głośnym przykładem takich prób deprecjacji i waloryzacji jest przypadek Kartezjusza. Deprecjacje te pojawiają się m.in. w Zarzutach uczonych mężów do Medytacji o pierwszej filozofii tego uczonego, natomiast pierwsze próby waloryzacji – w Odpowiedziach autora. Późniejsze losy filozofii kartezjańskiej to swoista huśtawka jej uznawania oraz odmawiania jej większej wartości. W okresie Oświecenia spotykała się raczej z tym drugim niż z pierwszym. Jak to deprecjonowanie wyglądało w praktyce, pokazują m.in. Listy o Anglikach Woltera, zwłaszcza List czternasty o Kartezjuszu i Newtonie. Jego autor utrzymuje, że poza rozprawą o dioptryce, „we wszystkich innych dziełach Pana Kartezjusza roi się od błędów, natomiast na głęboki szacunek i uznanie zasługuje Newton i jego dokonania”. Twierdzi on ponadto, że ten ostatni żył „otoczony szacunkiem ziomków, którzy sprawili mu pogrzeb niby jakiemu królowi, co ich dobrodziejstwami i łaskami obsypywał”. Wiadomo jednak skądinąd, że jedni go szanowali, natomiast inni wyśmiewali. Napisana została nawet komedia, w której najzabawniejszą postacią jest Pan Newton. Mniejsza jednak o to. Nieco uważniejsza analiza Listów Woltera skłania bowiem do wniosku, że ich autor nie za wiele zrozumiał z filozofii Kartezjusza. Podobnie zresztą rzecz się ma z filozofią Newtona. Nie o zrozumienie jednak tutaj chodziło, lecz o rozprawienie się z tymi, którzy utożsamiani byli z intelektualistycznym spekulatywizmem – zbyt zawiłym, jak na potrzeby zdroworozsądkowej filozofii Woltera. Jeśli o tym przypadku waloryzacji i deprecjacji przypominam, to m.in. z tego względu, że on również znalazł później naśladowców.

Trzeci przykład takich praktyk nie jest z pewnością tak szeroko komentowany w światowej filozofii. Jest on jednak w polskim środowisku filozoficznym dosyć dobrze znany i nadal wywołuje pewne emocje. Chodzi o przypadek Leszka Kołakowskiego, filozofa, który zyskał międzynarodowe uznanie. Zanim jednak do tego doszło, z jednej strony waloryzował marksizm, natomiast z drugiej, deprecjonował wszystko to, co wydawało mu się być niemarksistowskie. Jak to wyglądało w praktyce, przedstawił w swoim wykładzie wygłoszonym w 1992 roku w Uniwersytecie Łódzkim z okazji nadania mu przez tę uczelnię doktoratu honoris causa. Przypominając swoją działalność filozoficzną z okresu młodzieńczego powiedział wówczas: „Pamiętam, że miałem na jednym seminarium referat z teorii nauki Poincarégo, wielkiego matematyka francuskiego, który napisał kilka ważnych dzieł z teorii nauki. Przestudiowałem je pilnie. Państwo wiecie, że gdy się ma lat dwadzieścia czy dwadzieścia jeden, często się jest wszechwiedzącym; ja też byłem wszechwiedzący, dopiero potem stopniowo i powoli głupiałem. Jako ów wszechwiedzący zmiażdżyłem teorie Poincarégo, suchej nitki na nim nie zostawiłem”. Jest w tym oczywiście próba odcięcia się od tej, wyrastającej z marksistowskiej „wszechwiedzy”, deprecjacji. Jest w tym jednak również pokazanie swoistego mechanizmu dowartościowywania „jedynie słusznej filozofii”.

Na koniec tego wspomnieniowego wątku przywołam kilka przykładów „poetyki” słowa, stanowiącej ważny element sztuki waloryzacji oraz deprecjacji w filozofii. I tak, w Platońskiej Obronie Sokratesa tytułowy bohater to „tęgi mówca, co prawdę mówi”, „człowiek mądry i na gwiazdach się rozumie”, natomiast jego przeciwnicy, to ci „straszni oskarżyciele”, którzy „pogłoski rozsiewają”. Wywołane poglądami Kartezjusza dyskusje przekonują, że zmieniły się nie tylko poglądy filozoficzne, ale również towarzyszący im repertuar określeń polemicznych. Pojawiają się w niej bowiem takie mocne słowa, jak „zaślepiony głupek”, „błazen, który zasłużył sobie na dom wariatów”, „zeszmaciały rupieć”, „podły skrzat, głoszący poglądy godne potępienia”. Wszystkie te obelgi skierowane były wprawdzie nie pod adresem Kartezjusza, lecz Spinozy, kontynuatora filozofii kartezjańskiej. Niedaleko od nich sytuuje się próba deprecjacji Hegla za pomocą takich określeń, jak „płaski, bezduszny, obrzydliwy, nieuczony szarlatan, który z bezprzykładną bezczelnością bazgrał niedorzeczności i nonsensy”, natomiast o jego filozofii mówiło się, że jest to „błazenada”, „pusty kram słów” „bezsensowny galimatias” itp. Autorem tych słów był nie byle kto, bowiem sporego formatu filozof Artur Schopenhauer. Marks i marksiści mieli oczywiście własną „poetykę” prowadzonych polemik – takie określenia jak „burżuj”, „reakcjonista”, „imperialista” czy „idealista” (czytaj: „fałszerz prawdy historycznej”), należą w niej do łagodniejszych. Może ktoś zapytać: po co przypominać te w większości przypadków zasmucające historie? Odpowiem krótko: chociażby po to, aby ci, którzy zostali słownie sponiewierani przez swoich oponentów, mogli się poczuć lepiej w towarzystwie wymienionych tutaj autentycznych wielkości filozoficznych.

Waloryzacja przez deprecjację

Już podane wyżej przykłady pokazują, że jest to jeden z bardziej rozpowszechnionych w filozofii sposobów dowartościowywania tego, co dla postronnych obserwatorów może się wydawać wątpliwe. „Logika” tego postępowania jest dosyć prosta. Sprowadza się bowiem do ujawnienia wielu możliwych, a nawet niemożliwych do uniknięcia błędów, potknięć i słabości u tego, którego postawa i poglądy są deprecjonowane. W ten sposób waloryzowane są kwalifikacje, osiągnięcia i poglądy tego, który dokonuje takiego zabiegu. Wszystko to ma głębszy sens wówczas, gdy dokonujący go mogą się wylegitymować dającymi się w miarę obiektywnie określić osiągnięciami – takimi np., jak autorstwo poważnych rozpraw filozoficznych, wywołujących jeśli nie powszechne uznanie, to przynajmniej szerokie zainteresowanie, potwierdzone licznymi cytowaniami.

Praktyka w tym zakresie jest niestety bardziej prozaiczna. Niejednokrotnie bowiem próby tego typu waloryzacji podejmują ci, którzy się nie mogą niczym takim wylegitymować. Można na to patrzeć z przymrużeniem oka wówczas, gdy są to osoby tak młode, że ani nie mają, ani też nie mogą mieć tych dokonań i tego doświadczenia, które skłania do powstrzymania się od pouczania innych w sytuacji, gdy samemu trzeba się jeszcze sporo nauczyć. Tacy domorośli „nauczyciele” pojawiają się niejednokrotnie wśród autorów recenzji zamieszczanych na łamach czasopism popularnonaukowych i publicystycznych. Są to często również owi pryncypialni dyskutanci, którzy na różnego rodzaju konferencjach i seminariach naukowych toczą boje o swoje „jedynie słuszne racje”. Sytuacja ta przestaje być zabawna wówczas, gdy tego typu próby waloryzacji podejmują osoby, które mimo długiego „bycia filozofem” i „bycia w filozofii” mają dokonania raczej nieznane lub znane oraz doceniane w niewielkim gronie ich współpracowników i przyjaciół. Nie będę tutaj wymieniał nikogo z nazwiska, bo problem ten nie ma charakteru incydentalnego, lecz jest ogólniejszy. Chciałbym jednak wyraźnie powiedzieć tym osobom, że nie jest wielką sztuką deprecjonować kwalifikacje i dokonania innych. Pewną sztuką jest natomiast posiąść na tyle szeroką i głęboką wiedzę, aby móc je w miarę obiektywnie zbilansować i ocenić. Pomocna jest w tym znajomość języków obcych oraz fachowej literatury. Są to oczywistości, ale wygląda na to, że nie dla każdego filozofa.

Waloryzacja przez selekcję

Rzecz jasna, nie każda waloryzacja przez selekcję stanowi intelektualne nadużycie. Bez większego trudu można podać takie jej przykłady, które potwierdzają generalną tezę, że dobrze uzasadniona i przeprowadzona selekcja niektórych wątków, stwierdzeń czy nawet szerszych filozoficznych wypowiedzi może się przyczynić (i przyczynia) do trafnego wskazania i oszacowania tego, co istotne, głębokie czy oryginalne. Nikt nie jest przecież doskonały, a nietrafne i logicznie niespójne twierdzenia przydarzały się nawet największym filozofom. Sprawa staje się kontrowersyjna wówczas, gdy owe słabości dotyczą fundamentalnych dla danego filozofa i jego filozofii kwestii, a dokonujący tego rodzaju waloryzacji nie chcą lub nie potrafią tego dostrzec i przedstawiają jako doskonałe coś, czemu w gruncie rzeczy daleko do doskonałości. Nie przekreślałbym jednak całkowicie wartości tego rodzaju prezentacji. Mają one zresztą swoje ugruntowane długą tradycją miejsce w literaturze hagiograficznej oraz apologetycznej. Jak wyglądały i wyglądają w praktyce można się zorientować sięgając nie tylko do opisu żywotów świętych, ale także wysłuchując różnego rodzaju mów akademickich, wygłaszanych „ku czci” (np. „Dostojnego Jubilata”) czy „z okazji” (np. przyznania jakiegoś wyróżnienia). Nie należy jednak wszystkiego, co w nich się stwierdza, brać dosłownie, o czym z reguły dobrze wiedzą zarówno wygłaszający te mowy, jak i ci, do których są one adresowane.

Inaczej rzecz się ma z tymi rozprawami na stopień akademicki, których główny bohater (jednostkowy lub zbiorowy) przedstawiany jest tak, jakby był doskonały lub przynajmniej najdoskonalszy z możliwych, a w każdym razie nie pojawia się pod jego adresem żadna poważniejsza uwaga krytyczna. W swojej dosyć długiej praktyce promotora i recenzenta spotykałem się często z tego rodzaju opracowaniami. Jestem nawet skłonny do pewnej wyrozumiałości w stosunku do tych ich autorów, którzy znajdują się na początkowym etapie zdobywania kwalifikacji filozoficznych. Uważam bowiem, że mają oni nie tylko prawo do pewnej niewiedzy, ale także takiej fascynacji „swoim filozofem” i jego filozofią, która sprawia, że zaczynają myśleć i mówić tak, jak ten filozof. Tolerancja ta nie może jednak dotyczyć rozpraw habilitacyjnych. Pomyślne przejście procedury prowadzącej do przyznania statusu tzw. samodzielnego pracownika naukowego oznacza bowiem, że otrzymuje się m.in. uprawnienia do promowania kolejnych pokoleń filozofów i upowszechnienia zarówno dobrych, jak i złych wzorców. O tolerancji nie może być mowy zwłaszcza wówczas, gdy owa waloryzacja poprzez selekcję sprowadza się do przejrzenia różnych opracowań i wydobycia z nich tylko tego, z czego można zbudować pomnik wielkości „swojego filozofa”. Z takim przypadkiem miałem do czynienia niedawno. Tym, którzy stali się jego obrońcami, chciałbym powiedzieć, że być może istnieją jakieś granice absurdu, ale raczej nie w filozofii.

Waloryzacja przez zmianę „logiki”

Dzisiaj praktyka ta spotykana jest m.in. u tych filozofów, którzy albo sami utożsamiają się z tzw. postmodernizmem, albo też są z nim identyfikowani. Dla tej formacji od tego, co się mówi istotniejsze zdaje się być to, jak się mówi. Tak przynajmniej rozumiem Lyotardowską tezę, że w humanistyce w gruncie rzeczy wszystko jest narracją, a boje między humanistami toczą się nie o jakąś obiektywną prawdę, lecz o to, aby opowiedzieć w możliwie najbardziej atrakcyjny sposób swoją „historię”. Jest w tym jakaś „logika”, ale nie jest to logika w tradycyjnym sensie tego słowa. Nie twierdzę, że „logika” ta pozbawiona jest jakichkolwiek racji czy argumentacji. Nie twierdzę również, że możliwa jest tylko jedna logika. Twierdzę natomiast, że ci, którzy bazują na „swojej” logice lub konstruują ją do potrzeb „swojego opowiadania”, powinni o tym uprzedzić jego adresata i wyjaśnić mu, co to jest za „logika” – inaczej albo on go nie zrozumie, albo też zacznie się w nim doszukiwać sensu w tradycyjny sposób (i może mu wyjść w końcu na to, że nie ma ono sensu).

W praktyce jasne określanie reguł „swojej” logiki pojawia się tylko u największych filozofów. Natomiast ci, którzy jedynie mniej lub bardziej udanie ich naśladują, niejednokrotnie mieszają elementy tradycyjnej logiki z tak „nowatorską”, że trudno odpowiedzieć na pytanie, czy jeszcze obowiązują w niej jakieś logiczne zasady (takie np., jak zasada niesprzeczności). Ułatwia to oczywiście obronę tych poglądów, które albo są wewnętrznie sprzeczne, albo prowadzą do sprzeczności z poglądami uznanych autorytetów, albo po prostu rozmijają się z elementarnym zdrowym rozsądkiem. Zdarza się, że owi naśladowcy, uświadamiając sobie ten fakt, podejmują próby jego usprawiedliwienia lub przynajmniej osłabienia jego wymowy poprzez odwołanie się do tych znaczących filozofów, których nowatorska logika daje szerokie pole do łączenia różnorakich racji, negacji i afirmacji, oraz pokazania, że wszystko to ma głębszy sens (takich np., jak G.W.F. Hegel czy F. Nietzsche). Bywa jednak niejednokrotnie i tak, że te wielkie nazwiska się wprawdzie pojawiają, ale pełnią one głównie role dekoracyjne, bowiem nie towarzyszy temu ani głębsze zrozumienie ich poglądów, ani też ich przełożenie na potrzeby postmodernistycznego dyskursu.

Waloryzacja przez opinie środowiskowe

Jak przebiegało kreowanie jednych wielkości i obalanie innych przez środowiskowe opinie pokazują w szczegółach z jednej strony biografie tych, którzy za swojego życia uchodzili za wielkości filozoficzne, a dzisiaj mało kto o nich pamięta, z drugiej natomiast tych, którzy ze strony swoich współczesnych spotkali się z surową oceną, ale dzisiaj cieszą się wielkim uznaniem. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że środowiskowe opinie są bez znaczenia lub też, iż nie powinny być brane pod uwagę przy ocenianiu dokonań filozoficznych. Chcę natomiast powiedzieć, że należy do nich podchodzić z pewnym dystansem i w przypadku wątpliwości sprawdzić, czy nie są one oparte na środowiskowych uprzedzeniach czy nieporozumieniach.

Stwierdzenie, że filozofom te ułomności są całkowicie obce, stanowi przeczenie oczywistym faktom. Nie o nich jednak chciałbym tutaj mówić. Znacznie bardziej interesujący wydaje mi się bowiem ten mechanizm kreowania wielkości (i wartości) filozoficznych, którego częściami składowymi są: solidaryzm grupowy, mozolne budowanie grup „wsparcia” i „poparcia”, zawieranie okazjonalnych i długoletnich sojuszy czy zasada „niekalania własnego gniazda”. Zapewne, sporo na ten temat mogliby powiedzieć psycholodzy społeczni oraz socjolodzy. Jednak nawet ci, którzy nie są specjalistami w tym zakresie, łatwo mogą zauważyć, że w środowisku akademickim są tacy „wielcy”, którzy swój autorytet, szacunek i uznanie opierają nie tyle na tym, że mają dokonania na europejskim czy światowym poziomie, co na tym, że z reguły wypowiadają się pozytywnie o swoich najbliższych kolegach oraz współpracownikach, a ktoś, kto by się odważył zakwestionować te opinie, spotka się niechybnie z ostrą reakcją z ich strony.

Nie traktowałbym jednak tego zjawiska jako środowiskowej patologii. Ma ono bowiem charakter tak powszechny i stoi za nim tak długa tradycja, że skłonny jestem je wpisać do obyczaju akademickiego. Patologią staje się natomiast wówczas, gdy „racje” środowiskowe skłaniają do formułowania opinii rozmijających się z oczywistymi faktami oraz przypisywania osobom nienależącym do koleżeńskiej grupy różnego rodzaju możliwych do wyobrażenia, ale raczej trudnych do popełnienia niegodziwości.

Prof. dr hab. Zbigniew Drozdowicz, historyk filozofii, pełni funkcję dziekana Wydziału Nauk Społecznych UAM.