Makdonaldyzacja i niebieskie migdały

Jan Klamut


George Ritzer, socjolog amerykański z Uniwersytetu w Maryland, wydał w 1983 roku książkę pod znamiennym tytułem Makdonaldyzacja społeczeństwa. Wieszczył w niej, że proces makdonaldyzacji jest nieuchronny. Oznacza to, że wszystkie przejawy życia społecznego zostaną poddane czterem zasadom: sprawności, wymierności, przewidywalności i sterowaniu.

Jak pisze Frank Furedi w książce Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?, makdonaldyzacja uniwersytetów postępuje szybko w USA i Wielkiej Brytanii. Studenci są traktowani jako konsumenci, co zachęca ich „raczej do biernego odbioru usług niż aktywnego studiowania”. „Na wielu uczelniach rzadko promuje się studiowanie jako samodzielną podróż intelektualną”. I diagnozuje, że „W Stanach Zjednoczonych makdonaldyzacja uniwersytetu stanowi dość przypadkową odpowiedź na wymagania rynku; w Wielkiej Brytanii jest pochodną systematycznego działania scentralizowanego systemu szkolnictwa wyższego. Biura kontroli – takie jak Instytut ds. Uczenia się i Nauczania w Szkolnictwie Wyższym – przyczyniają się do powstania klimatu, w którym nauczanie ulega standaryzacji, a jego rolę ogranicza się do dostarczania studentom łatwo strawnych porcyjek informacji. Proces ten najlepiej symbolizuje dominacja „kultury kserówek”. Doświadczenie studiowania kształtują dziś notatki z wykładów przekazywane za pośrednictwem sieci i wiele innych pomocy dydaktycznych (...), pomaga to studentom ominąć niepotrzebne przeszkody, na przykład czytanie poważnych monografii naukowych”. Mimo tych uwag, jestem przekonany, że są uniwersytety w USA, które obroniły się (póki co) przed tym procesem.

Makdonaldyzacja administracyjna

Proces makdonaldyzacji już kilka lat temu objął polskie uczelnie i wszystko wskazuje na to, że może być pogłębiony zgodnie z systemem angielskim, tzn. przez administrację centralną. Sądzę przy tym, że byłby on przyjęty z aprobatą przez wiele wyższych szkół niepaństwowych, których większość nie spełnia norm polskiej uczelni wyższej, nie mówiąc już o uniwersytetach amerykańskich. Kserowane notatki do wykładu, skrypty pisane przez wykładowców, którzy ogłaszają, że wystarczy je przeczytać, aby zdać egzamin. Znam takie przypadki w polskich uczelniach, że wykładowca czyta napisany na kartkach wykład, który następnie przekazuje studentom. Walka jest ostra – aby wypełnić „pensum”, zachęca się studentów do wyboru wykładu środkami niezgodnymi z etosem nauczyciela akademickiego. Dochodzi do tego, że cały rok, liczący kilkudziesięciu studentów, zalicza na piątki i czwórki egzamin z trudnego przedmiotu. Zdobywa się kilkudziesięciu magistrantów i prowadzi seminaria! Czyż zalatany pracownik uczelni może poświęcić swój czas we właściwym wymiarze tylu magistrantom? W uczelniach panuje „akademicka zmowa”, aby nie zwracać uwagi na ewidentne nieprawidłowości. Student stał się atrakcyjnym towarem, zdobywa się go w walce konkurencyjnej.

Do tego dochodzi walka o studentów, którzy zdobywając licencjat w prywatnej szkole wstępują np. na uniwersytet, aby „zrobić magisterium”. Wykładowcy się skarżą, że muszą ich uczyć tego, co wykładali na pierwszych latach studiów w uczelniach państwowych. Niektóre uczelnie akademickie musiały wprowadzić dodatkowe semestry, na których nadgania się braki wiedzy podstawowej. Imponujący skok, jakiego dokonaliśmy w tzw. scholaryzacji, musiał doprowadzić do tego typu sytuacji. Nie starczyło kadry do uczenia „mas”, które ruszyły po „wyższe wykształcenie”. Proces ten przynosi nie tylko dobre skutki. Zalatany wykładowca akademicki, biegający do szkoły prywatnej (czasami do dwóch) z wykładów w uczelni państwowej, nie tylko nie ma czasu i sił na pracę naukową, ale nawet na konieczne czytanie, wprowadzające w nowości rozwijającej się wiedzy, która jest (była?) jego specjalnością.

Sądzę, że pęd młodzieży do wyższego wykształcenia wymagał takiego poświęcenia, tym bardziej że płace w uczelniach były skandalicznie małe wobec wysokich kompetencji kadry. Jest to jedną z głównych przyczyn makdonaldyzacji polskich uczelni. Lecz teraz już trzeba zrobić wszystko, aby konieczne straty w poziomie kadry nadrobić. Powiedzmy przy tym, że wieloetatowość nie dotyczyła tylko profesorów, wielu młodszych nauczycieli akademickich straciło na opisanym procesie. Straciło z braku możliwości normalnego rozwoju naukowego. Proces narastania makdonaldyzacji można, jak sądzę, zatrzymać. Nie chcę przy tym, aby ktoś rozumiał te słowa jako atak na polskie szkoły niepaństwowe. Pamiętam, że spełniły i pełnią one ważną misję przygotowując ekspertów i profesjonalistów różnych zawodów. Sądzę, że to zadanie powinny kontynuować.

Powróćmy jednak do Wielkiej Brytanii i USA. W roku 1990 P. Scott, w artykule Post−binary Access and Learning, napisał, że wyższe wykształcenie przestaje być „postrzegane jako kulturalne, a nawet moralne przedsięwzięcie, w którym pojęcie autorytetu intelektualnego odgrywa kluczową rolę – staje się przedsiębiorstwem, w którym klienci (studenci czy inne osoby) mogą kupić pewne usługi.” Natomiast w cytowanej już książce F. Furediego czytamy: „akademicki establishment wciąż czuje się nieco zakłopotany, reklamując działania zmierzające do przekształcenia uniwersytetów w szkoły średnie. Studentów w coraz większym stopniu traktuje się jak konsumentów. Prowadzi to, jak ujął problem amerykański socjolog G. Ritzer, do makdonaldyzacji uniwersytetu. Jak konsumentów, zachęca się ich raczej do biernego odbioru usług niż aktywnego studiowania.” Dodaje jeszcze, że „Wyrafinowany język, złożone koncepcje, ambitne nauczanie oraz wymagające formy sztuki są dziś piętnowane jako elitarne i z tego powodu uznawane za coś złego.” W Wielkiej Brytanii i USA student ma mieć przyjemne, niestresujące studia.

W Polsce wyraźnym krokiem ku makdonaldyzacji było usunięcie przez ministra edukacji, nauczyciela akademickiego, doktora matematyki, tejże matematyki z matur. Na szczęście jeden z następnych ministrów wycofał rozporządzenie. Nacisk, aby student uzyskał konkretne umiejętności przygotowujące go do zawodu, a nie był zmuszany do chodzenia na wykłady i zdawania egzaminu z „niepotrzebnych” przedmiotów ogólnych, jest znaczący. W uniwersytetach studiowanie powinno polegać nie tylko na zdobywaniu konkretnych umiejętności do uprawiania konkretnego zawodu. Już dawno wiadomo, że umiejętności i wiedza to nie jest to samo, te dwa pojęcia pokrywają się tylko w ograniczonym zakresie. Szkoła wyższa nie może oznaczać jedynie zdobycia zawodu. Na tym tle mam mieszane uczucia słuchając o walce wyższych uczelni zawodowych o nazwę uniwersytet. Jest to na pewno polską specjalnością. I jeszcze raz zacytuję książkę Furediego: „Wzrost znaczenia wszelkiej maści ekspertów i profesjonalistów już od jakiegoś czasu jest wielce znaczącym rysem społeczności kapitalistycznej. Począwszy od lat pięćdziesiątych XX wieku trend ten stawał się coraz bardziej widoczny i dziś ma ogromny wpływ na to, jak postrzega się autorytet.” Kojarzy mi się to z angielskim pisarzem J. Cottonem, który w 1642 r. ostrzegał: „im więcej człek kształcony i umysłu bystrego, tym łacniej go szatan namówi do złego”. Prymitywny pragmatyzm bez refleksji staje się powoli normą życia.

Profesor prowizoryczny

Procesy makdonaldyzacji polskich szkół wyższych, których przykłady zamieściłem powyżej, są jednak, póki co, w małym stopniu zależne od władz centralnych. Za ich rozwój odpowiada przede wszystkim kadra akademicka ulegająca naciskowi rynku, na którym towarem jest student. Przy okazji jednak kadra traci autorytet i na dodatek, jak stwierdził J−F. Lyotard, w książce Kondycja ponowoczesna. Raport o stanie wiedzy, dziś profesor „nie jest bardziej kompetentny od komputerowych zasobów pamięci, by przekazać ustaloną wiedzę”, co pozwoliło mu ogłosić „podzwonne ery Profesora”.

Ostatnio w Polsce na nowo ogłasza się, że niepotrzebna jest habilitacja. Zaproponowano nawet, aby zastąpić ją certyfikatem dozwalającym doktorowi być promotorem pracy doktorskiej. Adiunkt mógłby uzyskać nazwę „doktora certyfikowanego”. Dzisiaj w modzie jest polityka historyczna, sięgając więc do historii chcę zgłosić projekt innego stanowiska. Wrócę do lat przełomu XVIII i XIX wieku. W Krakowie, który w tym czasie nazywano „polskimi Atenami”, do Szkoły Sztuk Pięknych został przyjęty wybitny malarz J. Stanisławski na stanowisko profesora prowizorycznego, aby potem zostać profesorem nadzwyczajnym i zwyczajnym. Proponuję, z szacunku do polityki historycznej, aby zamiast tytułu „doktor certyfikowany” powołać stanowisko „profesor prowizoryczny”. Myślę, że to dobitniej uweseli i podkreśli, że zrobiliśmy następny krok do pełnej makdonaldyzacji.

Badacze zauważyli, że elity tracą szacunek społeczeństw. Gdy zwycięski wódz odbywał rytuał wjazdu na rydwanie pod bramami chwały w wieńcu laurowym, za nim na rydwanie stał niewolnik i szeptał: „Pamiętaj, że jesteś tylko człowiekiem”. Historia Rzymu wskazuje, że nie było to skuteczne. Myślę, że dlatego m.in. członkowie elit nie są „lubiani”. Dotyczy to i elit intelektualnych. Powiedzmy przy tym, że nauczyciel akademicki, należący do tych elit, winien nie tylko prowadzić wykłady dla studentów i z nimi rozmawiać, ale równie ważne jest, aby tworzył wiedzę pracą naukową. Nauczyciel akademicki jest przygotowany i potrafi uprawiać naukę, lecz trzeba mu dać na to czas i środki.

Trzeba przy tym powiedzieć, co może być podstawowym celem nauki. Cel taki tworzyli wielcy, a więc sięgnijmy do dwóch takich wielkich. F. Bacon urodził się w r. 1561, zrobił błyskotliwą karierę, zostając Lordem Kanclerzem Królestwa Wielkiej Brytanii. Po wielu latach zgodnie z opinią Kanta został uznany za filar nowoczesnej nauki, a potem przez Marksa za protoplastę materializmu. Bacon pisał: „Prawdziwy i właściwy cel nauk to nic innego, jak wyposażenie życia ludzkiego w nowe wynalazki i środki. Ani rozkosz zaspokojenia ciekawości, ani spokój, jaki przynosi rozwiązanie kwestii, ani zysk zawodowy, ani ambitne dążenie do zaszczytów lub rozgłosu, nie stanowią prawdziwego celu poznania. Opanowanie przyrody ma bowiem cel dalszy… ma służyć poprawie ludzkiej doli”. Ma doprowadzić do tego, aby „przez nią życie ludzkie obdarzone zostało nowymi wynalazkami i bogactwem.” Tak pojęte zadanie dla uczonych pozostawiało poza sferą poszukiwań naukowych odpowiedź na pytanie: dlaczego? Wystarczy przecież odpowiedzieć na pytanie: jak? W ten sposób poza sferą zainteresowania pozostałaby nauka „niepraktyczna”.

Bacon stał się w historii idolem tych, którzy zadania nauki wiążą z prymitywnym pragmatyzmem, sprowadzając jej pożytki do wdrożeń. Nie może to dziwić u polityków z „kompleksem kadencyjności”, którzy swe zadania sprowadzają do wygrania następnych wyborów. Bacon swoje poglądy traktował poważnie i zajął się eksperymentowaniem. Uznał, że przydatne bezpośrednio dla ludzi będzie zbadanie działania zimna na organizmy żywe. Mroził więc kurczaki, przeziębił się i zmarł.

Dlaczego mamy ulegać stwierdzeniu lorda Bacona, że umysłowi ludzkiemu „nie skrzydeł potrzeba, lecz ołowiu”? Dlaczego nie przyznać racji innym, rzeczywiście wybitnym naukowcom? Zacytujmy tu więc innego. Urodzony 260 lat po Baconie H.L.F. von Helmholtz stwierdził: „Naukowcy dla dobra całego narodu i niemal zawsze na jego żądanie i z jego funduszy starają się pomnażać wiedzę, która może służyć wzrostowi przemysłu, dobrobytu i pięknu życia, ulepszaniu organizacji państwa oraz rozwojowi moralnemu. Nie wolno przy tym szukać żadnego bezpośredniego zastosowania, jak to często czynią „uninformed” (niedoinformowani). Wszystko to, co dostarcza nam wiedzy o siłach natury oraz o siłach ducha ludzkiego, ma wartość i może się okazać użyteczne, zwykle w miejscu, w którym najmniej można byłoby się tego spodziewać.” Przypomnijmy przy tym, że Helmholtz to jeden z najwybitniejszych uczonych w historii świata – fizyk, lekarz fizjolog, filozof. Sformułował zasadę zachowania energii, dokonał istotnych odkryć w zakresie akustyki, elektryczności, hydrodynamiki i termodynamiki, a w filozofii zajmował się teorią poznania. Stworzył w medycynie podstawy fizjologii słuchu, zmysłów i układu nerwowego. Skonstruował oftalmoskop i czołowe lustro laryngologiczne. Można zapytać, po co te historyczne wspominki o kurczakach? Odpowiedź można znaleźć w już wiekowej konstatacji: „Ci, którzy zapominają o historii, są skazani na jej powtarzanie”.

Terror pragmatyzmu

Na koniec zacytuję Arystotelesa i pierwsze zdanie z Metafizyki: „Wszyscy ludzie dzięki swej naturze łakną wiedzy”. Nie oznacza to jednak, że trzeba dbać tylko o badania nazwane podstawowymi, które Amerykanie nazwali blue sky research, co odpowiada polskiemu powiedzeniu „poszukiwanie niebieskich migdałów”. Na pewno są równie ważni ci, co tworzą bezpośrednie zastosowania, wielokrotnie wymagające poważnego wkładu intelektualnego i głębokiej wiedzy. Lecz nie można dopuszczać, jak to się zdarzyło kilkanaście lat temu, że polski Komitet Badań Naukowych finansował projekt badawczy Opracowanie technologii i wdrożenie do produkcji deserów mrożonych specjalnego przeznaczenia. Jest to dowodem na makdonaldyzację nauki. Przykłady tego typu łatwo można spotkać na całym świecie. Odkrywca makdonaldyzacji w wyższych uczelniach Wielkiej Brytanii i USA, socjolog Furedi, mówił jednak tylko o dydaktyce. Nie dziwię się, że nie zauważył tego trendu również w tzw. naukach ścisłych, gdzie symptomy makdonaldyzacji są też wyraźnie widoczne. Objawem jest zwiększająca się liczba publikacji bez znaczenia.

Do przejawów tego trendu należy dopisać działania i wezwania, aby wszystko zostało objęte walką o pragmatyzm. Pragmatyzm, który wybuchł w filozofii zapętlonej w kłopoty przez logikę i psychologię, która szukała odpowiedzi na pytanie: co to jest prawda?, i porodziła w USA kierunek nazwany przez jego twórcę Ch. Peirce’a – pragmatyzmem. W. James, jego propagator, pisał: „Z każdego słowa musimy wydobyć praktyczną jego wartość w gotówce”. J. Didier w Słowniku filozofii stwierdza, że pragmatyzm „W Europie zaniknął prawie całkowicie. Istnieje jeszcze w niektórych kręgach filozoficznych Stanów Zjednoczonych”.

Głoszący, że najważniejsze w nauce jest osiągnięcie praktycznych rezultatów przeważnie nie wiedzą nic o Peirsie i Baconie ani o Helmholtzu. Nie zdają sobie sprawy, że to ich poglądy i działania prowadzą do makdonaldyzacji nauki. Makdonaldyzacji objawiającej się np. „robieniem” w naukach ścisłych prac w rzadko czytanych, nawet przez specjalistów, zeszytach naukowych wydawanych przez uczelnie i inne instytucje w nieznanych powszechnie językach (np. polskim). Zauważyć należy, że prace te tworzy się dla udokumentowania „pracy naukowej” i z nadzieją, że z tego tytułu będzie można uzyskać np. stanowisko „profesora prowizorycznego”.

Nie jest prawdą, że wynalazek typu „kurczaka mrożonego” przyczynia się w istotny sposób do rozwoju gospodarczego. Logika i przekaz historii przyznają rację Helmholtzowi. Należy dodać, że nawet w krajach, gdzie mała jest możliwość pracy w zakresie badań podstawowych, trzeba mieć ludzi, którzy nowe przełomowe odkrycia szybko zrozumieją i potrafią je zaaplikować dla ojczyzny. Makdonaldyzacja w nauce w świecie globalnej konkurencji prowadzi wprost do tego, że kraj, który ją zaawansuje, spadnie na poziom żebraka, wołającego: „Dajcie, pozwólcie nam skorzystać z waszych osiągnięć!”.

Jestem głęboko przekonany, że do makdonaldyzacji prowadzi brak właściwych środków na badania nazwane blue sky research i nauki humanistyczne.

Makdonaldyzację może przy tym pogłębić planowana zmiana grupowania dziedzin nauki w budżecie państwa. W dotychczasowych budżetach, w części 28, dziale 730, w rozdziałach umieszczano środki na projekty badawcze i celowe w dziedzinach: 1. nauki przyrodnicze, 2. nauki techniczne, 3. nauki społeczne, humanistyczne i ścisłe. Obecnie proponuje się inne trzy grupy: 1. nauki humanistyczne i społeczne, 2. nauki ścisłe i inżynierskie, 3. nauki o życiu i nauki o Ziemi. Oznacza to, że nauki ścisłe zostały przeniesione z „niebieskich migdałów” do zastosowań.

Sądzę, że zespoły pracujące nad nowymi ustawami powinny najpierw odpowiedzieć na pytanie: co będą rozumieć pod nazwą „makdonaldyzacja” i jak zahamować jej narastanie? Tylko wtedy zaczniemy zajadać się „niebieskimi migdałami” i nie będziemy musieli się odżywiać produktami z taśmy McDonalda. M. Weber pisał o niebezpieczeństwie „żelaznej klatki biurokracji”. Amerykański filozof R. Tarnas w książce Dzieje umysłowości zachodniej stwierdził: „Po czterech wiekach istnienia nowożytnego człowieka Bacona i Kartezjusza zastąpili Kafka i Beckett”.

Prof. dr hab. Jan Klamut, fizyk, pracuje w Międzynarodowym Laboratorium Silnych Pól Magnetycznych i Niskich Temperatur we Wrocławiu.