Kowboje w uniwersytetach

Henryk Hollender


„W Ameryce, która jest matecznikiem kultury popularnej, są co prawda wspaniałe campusy uniwersyteckie, w których można uprawiać w wielkim stylu nauki humanistyczne i wszelkie inne. Ale to się dzieje w izolacji od społeczeństwa, które mało co o tym wie. Myślę, że Europa zmierza do czegoś podobnego.”

Tak 20 września 2008 roku powiedział „Gazecie Wyborczej” prof. Jerzy Jedlicki w wywiadzie pod znamiennym tytułem „Słuchamy Bacha w rezerwacie”. Kontekst, niestety, niczego tu nie wnosi ani nie wyjaśnia: to jest wyraźnie zdanie wtrącone dla poprawienia retoryki wywodu. A retoryki tej nie dałoby się w taki sposób poprawiać, gdyby nie istniał wśród polskiej inteligencji bardzo silny mit kowbojsko−kretyńskiej Ameryki i jej wspaniałych, ale wyalienowanych harvardów. Niech nam jakiś wykształciuch wytłumaczy teraz, kiedy Stany Zjednoczone mają w starożytnej kulturze polskiej swoje pięć minut, skąd się taki mit wziął i przed jakimi chroni kompleksami.

Wydaje mi się, że każde kompetentniejsze porównanie amerykańskiej i polskiej tradycji akademickiej szłoby w kierunku wykazania, że społeczeństwo amerykańskie, owszem, wie to i owo o uniwersytetach, tylko szuka ich gdzie indziej niż Jedlicki. Ono widzi przede wszystkim wyrastające gdzieś sponad kolb kukurydzy budynki uczelni o charakterze rolniczym – takich jak Uniwersytet Muu, opisany w niezauważonej u nas powieści Jane Smiley. Trochę także pedagogicznym, trochę ekonomicznym i humanistycznym trochę też, a jakże, żeby drobny biznesmen, urzędnik czy nauczyciel umiał sklecić parę zdań i wiedział coś o bożym świecie. Jeśli natomiast za uniwersytet uznać uczelnię produkującą „nauki w wielkim stylu”, to społeczeństwo, które by coś o tym mogło wiedzieć, jest po prostu niewyobrażalne, a teza Jedlickiego staje się tautologią.

Nie, politolodzy z Princeton czy antropolodzy ze Stanfordu są poza zasięgiem wszelkiego społeczeństwa. I oby tak zostało, bo inaczej przestaną być sobą. Poza zasięgiem w tym znaczeniu, że społeczeństwo musi o nich wiedzieć „mało co”. I chyba tylko w tym, bo wśród wielkich uczonych znajdziemy – częściej niż w Polsce – osoby wywodzące się z nizin społecznych, a teoria przenika jednak zarówno do literatury popularnej, jak i do praktyki, np. politycznej czy sądowniczej. Nie mówiąc o tym, z jaką intensywnością do „społeczeństwa” trafiają też najsubtelniejsze wytwory nauk technicznych i medycznych.

Ale rozumieć przeciętny Amerykanin nic nie musi, no to i pewnie nie rozumie. Tyle że statystycznie rzecz biorąc, na pewno zna kogoś, kto „went to college”; zna i szanuje. To mógł być lokalny koledż dwuletni, i to mogła być uczelnia, z której wychodzi się z bakalaureatem. Niektóre uniwersytety stoją bakalaureatami, ale mają też uprawnienia, by z tego i owego dawać magisterium. Z tych z kolei wyrastają nieliczne, nastawione zdecydowanie na badania naukowe i studia doktoranckie. Czy ktoś, kto ledwo skończył community college, nie mówiąc już o Bible college, zdaje sobie sprawę, o czym w ogóle może być mowa na studiach doktoranckich? – to jest pytanie dla amerykanisty. Poziom niektórych słabszych uczelni amerykańskich budzi w Polsce uzasadniony dyzgust, ale użalając się nad nimi zapominamy, że nie mają one kształcić uczonych (uczonych lub nikogo – taka jest właśnie nasza tradycja), lecz dobrze zorganizowanych przeciętniaków, i że jakaś drożność w górę jednak istnieje, skoro spory odsetek osób po bakalaureacie i kilku latach doświadczeń zawodowych wraca na uczelnię dla zdobycia magisterium.

W większości uniwersytetów amerykańskich jest mnóstwo łopatologii, nauka z zajęć na zajęcia, przyjazna i czynna do późnych godzin nocnych biblioteka z prostym interfejsem katalogu oraz prawdziwy system wypożyczeń międzybibliotecznych dla ambitniejszej mniejszości. Matematyka na poziomie gimnazjum, o historii szkoda gadać, dyskusyjny klub filmowy nie wychodzi poza Felliniego i Wajdę, ale... nie ma latania za wykładowcą z indeksem, żeby dał nam „jeszcze jedną szansę”. Nie ma kursów zaprojektowanych tak, żeby za pierwszym podejściem mogła zdać mniejszość, co jest zasadniczym sposobem kreowania mitu, że tu się uprawia wielką naukę, do której większość nie dorosła. Jeśli przedmiot jest w programie, to słuchacz, który się przykładał, musi móc go zaliczyć; znudzony niech gdzie indziej szuka wyzwań. Nie ma ocen za wysłuchanie wykładu i innych idiotyzmów. Nie ma też wszechwładnego dziekanatu, interpretującego po swojemu niespójne przepisy i zmuszającego do manualnego dublowania wszystkich pozornie skomputeryzowanych procedur toku studiów.

Uczelnia amerykańska, która każe mi, bym ponownie uczęszczał na kurs, którego nie zaliczyłem, a o niezaliczeniu dowiaduję się korespondencyjnie i nie mam sposobu, by „coś z tym zrobić”? Takie studia są ćwiczeniem obywatelskim, zupełnie innym, ale nie gorszym od tych, jakie polskiemu chłopu chciałby w nieskończoność przepisywać polski intelektualista.