Gryglewscy. Szybki bieg

Szybki bieg Magdalena Bajer


Sir John za atrybuty dobrego uczonego uważał gotowość do natychmiastowej zmiany koncepcji w obliczu napierających faktów oraz intelektualną ciekawość kontynuacji badań na wymuszonej faktami nowej drodze. Dla powodzenia pracy naukowej za ważny element uważał wytrwałość – nie negując jednak elementu zwanego „łutem szczęścia”, który wolał określać hindusko−angielskim serendipity.

Swoją intelektualną formację badacza−przyrodnika, ale i swój inteligencki etos, prof. Ryszard Jerzy Gryglewski wiąże bardziej z osobami mistrzów, jakich zesłał mu los, wśród których główne miejsce zajmuje sir John Robert Vane (1927−2004), brytyjski biolog, laureat Nagrody Nobla w r. 1982, niż z tradycją rodzinną.

Z dzieciństwa w Wilnie pamięta szereg obrazów, które nie układają się w spójną całość. Jednym z bardzo wyrazistych jest słuchanie „starożytnych bajek” w dogodnej przy tym zajęciu pozycji na... ojcowskim brzuchu. Ojciec przyszłego profesora uniwersytetu był profesorem gimnazjalnym – greki i łaciny. Ożenił się ze swą uczennicą, ale małżeństwo „mola książkowego” z panną rozmiłowaną w sportach i górskich wspinaczkach skończyło się rozwodem.

Kilkuletni syn z matką i ojczymem znaleźli się w Warszawie i tam zastała ich wojna. Tuż po jej zakończeniu ojciec Ryszarda, naówczas kurator wileńskiego okręgu szkolnego w Drugiej Rzeczypospolitej, chciał wyjechać do centralnej Polski. Nie zdążył – aresztowany w Wilnie, po przesłuchaniach na moskiewskiej Łubiance, wywieziony przez Sowietów do łagru pod Saratowem, zginął tam w sierpniu 1945 r.

Pod romantycznymi skrzydłami

Klimat dzieciństwa mojego rozmówcy nasycony był patriotyczno−romantycznymi lekturami i opowieściami „cioci Reni”, starszej siostry matki, która była polonistką, traktującą i literaturę, i życie bardzo serio, słabo odróżniającą jedno od drugiego. Pan profesor przypisuje jej trwały wpływ na swoje poglądy oraz stosunek do świata.

Odzywały się w nich echem burzliwe losy babki Sabiny Makarskiej, postaci niezwykle barwnej, która pochodziła z Grodzieńszczyzny. Po nieudanej próbie urządzenia sobie życia w Warszawie młoda panna znalazła się na dalekiej Ukrainie, gdzie, u progu XX wieku, wyszła za inżyniera, budowniczego dróg żelaznych na terenach rosyjskiego imperium. W Jekaterynosławiu (dzisiaj Dniepropietrowsk), rodzinnym mieście matki i cioci Reni, prof. Gryglewski znalazł się wiele lat później jako gość honorowy na zjeździe naukowym, co było niezwykłym przeżyciem.

Powrót babci Sabiny z córkami na Wileńszczyznę po I wojnie światowej i rewolucji, dwudziestolecie międzywojenne, okupację niemiecką, przebiedowaną w podwarszawskich Chylicach, przetrwał olbrzymi brązowy kufer. Babcia często opowiadała o jego zawartości, podnosząc ciężkie wieko, otwierając szuflady zamykane na klucz (każda oddzielnie). Ostatnia – nigdy nie otwierana – kryła pono rewolwer oraz... dokumenty rodzinnych majątków, których prawowitym dziedzicem jest jedyny wnuk Ryszard. Realnie pozostał mu rękopis (spisany fioletowym atramentem) jednej z babcinych powieści Siódma fala, nigdy (podobnie jak inne utwory) nie wydanej drukiem, oraz zapamiętane opowiadania o pełnej przygód peregrynacji do niepodległej Polski, która mogłaby być materiałem na grubą powieść.

We wrześniu ‘39 nielubiany nigdy ojczym poszedł do wojska, pozostając później w Anglii – wychowaniem jedynaka zajmowały się dalej matka i babcia. W czerwcu 1944 syn z matką zamieszkali w sublokatorskim pokoju w Warszawie, żeby Ryszard mógł się uczyć na gimnazjalnych kompletach.

W dzień dwunastych urodzin przyszłego profesora, 4 sierpnia, Słowianie w niemieckich mundurach spalili dom i wymordowali na klatce schodowej większość mężczyzn. Dwa miesiące później kolejowy transport wygnanych po kapitulacji powstania warszawiaków zatrzymał się pośród kartoflisk pod Opocznem, skąd po „ponurym wyzwoleniu”, już w zimie, matka z synem doszli do Chylic, gdzie była babcia Sabina.

Do Krakowa po wiedzę

Z prof. Gryglewskim rozmawialiśmy w jego krakowskim mieszkaniu. Do śródmieścia wracałam przez Błonia, mając przed oczami duszy tłumy z papieskich mszy, a w świeżej pamięci wiadomości o tym, że mój rozmówca jest przybyszem w tym mieście, któremu się tak bardzo zasłużył – wiedzą i pracą, gdzie jego syn, urodzony krakowianin, będzie kontynuował, uczoną, jak już wiadomo, rodzinną tradycję.

„Warszawa zrujnowana, Wilna nie ma”, miejscem najlepszym do życia i dalszej edukacji syna wydawał się matce Ryszarda Gryglewskiego Kraków. Zapewne doradziła to także ciocia Renia, która, uniknąwszy zesłania tuż po wojnie, przyjechała z Wilna do Polski i pewnego majowego wieczora spotkała poszukiwaną siostrę z siostrzeńcem, jak spacerowali drogą Chylice − Piaseczno. „Cud jak z nut” – z uśmiechem mówi mój rozmówca.

Gimnazjum im. Sienkiewicza pan profesor wspomina jak najlepiej. Miał tam znakomitych nauczycieli, zarazem wychowawców, którzy kontynuowali patriotyczną formację cioci (ona sama po wojnie uczyła w łódzkim gimnazjum). Studia w Akademii Medycznej przypadły na zły czas przełomu lat 40. i 50. Trzeba było przeżyć „zaparcie się” zasad klasycznej genetyki przez wybitnego uczonego i lubianego wykładowcę, który bojąc się represji pokajał się przed studentami ze swoich „kapitalistycznych omamień” Mendlem i Wiessmanem, głosząc... niepodważalną słuszność teorii Trofima Łysenki.

Ryszard Gryglewski, szczęśliwie, miał już w uczelni, a potem w dalszej drodze naukowej, mistrza, któremu „zawsze można było wierzyć” – Janusza Supniewskiego. Chce ze swoim synem, historykiem medycyny, napisać o nim książkę. Supniewski (rocznik 1899), student medycyny w Warszawie, po walkach z konarmią Budionnego znalazł się w Stanach Zjednoczonych oraz Kanadzie, gdzie najpierw leczył odniesione w ataku na Denisów rany, następnie pracował naukowo z najwybitniejszymi uczonymi tych krajów. Mając niespełna 30 lat wrócił do Polski i objął Katedrę Farmakologii w UJ. W życiowych wyborach prof. Gryglewskiego powtórzyły się pewne sekwencje tamtej wzorcowej dlań biografii.

Gra molekuł

„Bardzo długo myślałem, że wszystko da się wyjaśnić grą molekuł. Dzisiaj nie jestem tego całkiem pewien.” Studiując medycynę Ryszard Gryglewski nie chciał być lekarzem. Chciał „zobaczyć, jak ta biologiczna maszyna działa. Nie w wymiarze żaby, kota czy psa, ale człowieka. Taka trochę dziecinada” – mówi dzisiaj profesor. Poczuwszy niedostatek wiedzy chemicznej pokonał przeszkody biurokratyczne i przez pewien czas równolegle studiował chemię. Teraz wie, że przydało mu się to „średnio”.

Obecnie prof. Gryglewski uważa się za farmakologa, tj. uczonego, który bada wpływ zewnętrznych substancji chemicznych na czynność żywego organizmu. Pytałam, czy daje mu satysfakcję odkrycie czegoś, co służy poprawie ludzkiego zdrowia i, naturalnie, odpowiedź była twierdząca, ale z zastrzeżeniem, że nie jest to istotny motyw przy wyborze tematu badań, lecz „wartość dodana”. Fascynuje go oraz inspiruje to, jak materia nieożywiona, w postaci podawanego leku, „przestawia na różne tory pociągi jeżdżące po naszych wewnętrznych szlakach biologicznych, np. w układzie krwionośnym”. Z dłuższej perspektywy widzi wyraźnie, że właśnie to chciał w życiu robić.

Czytelnikom muszę powiedzieć, że takich odkryć, stanowiących wartość dodaną, mój rozmówca ma w dorobku sporo. Za najważniejsze uważa prostacyklinę – substancję wytwarzaną przez komórki śródbłonka (endothelium) wyścielającego wnętrze naczyń krwionośnych. Prostacyklina utrzymuje krew w stanie płynnym (co zapobiega zawałowi serca albo udarowi mózgu), w sytuacjach, gdy „nadpobudliwe” płytki krwi (trombocyty) grożą powstawaniem zakrzepów. Ale że jest nietrwała i szybko samoistnie się rozpuszcza, w przypadku skaleczenia płytki krwi mogą utworzyć „korek” zamykający ranę.

Pan profesor wzory osobowe – w nauce i w życiu – brał z postaci swoich mistrzów. Drugim, obok Janusza Supniewskiego, był cytowany na wstępie sir John Vane, odkrywca m.in. mechanizmu działania aspiryny, zdaniem polskiego ucznia największy współczesny farmakolog. Doktor, później docent Gryglewski od 1968 r. pracował, dłużej lub krócej, w brytyjskich laboratoriach prowadzonych przez Johna Vane’a. Pod jego kierunkiem prowadził badania uwieńczone odkryciem prostacykliny – 22 grudnia 1975. Ciepło wspomina tamto, może najradośniejsze, Boże Narodzenie sprzed ponad ćwierćwiecza.

Historia z medycyną

Pani Teresa Gryglewska jest krakowianką od wielu pokoleń, chemiczką. Poznali się „przy pracy” w tym samym zakładzie, ale profesor nie nazywa swego małżeństwa „koleżeńskim”, gdyż nie prowadzili razem badań. We wspólnym domu żona wzięła na siebie odpowiedzialność za wszystkie sprawy życiowe, za los syna jedynaka, potem trójki wnucząt. Mąż, zajęty właściwie bez reszty badaniami, mówi szczerze, że prawie całe dorosłe życie upłynęło mu na tym, „co najprzyjemniejsze”, tj. dociekaniu i sprawdzaniu, jak działa materia żywa w zetknięciu z zewnętrznym światem.

Bardzo chciał, żeby syn poszedł jego śladem, żeby studiował medycynę albo biologię, ale on uparł się przy... historii.

Interesowała go od początku przeszłość pojmowana bardzo szeroko i w pewnym momencie – tu pewnie wpływ ojcowskich opowieści o Supniewskim, o sir Vanie, o przeżyciach związanych z odkryciami zagadek żywej materii – Ryszard Wiktor Gryglewski, już magister historii, zajął się – chyba trwale, jako że pracuje w Katedrze Historii Medycyny Collegium Medicum UJ – tym właśnie obszarem historycznym. Przygotowuje habilitację. Powiada, że nie chce być klasycznym biografem, który pisze o wielkich ludziach do leksykonu, że „byli, żyli, studiowali, publikowali, umarli”, lecz pragnie zrozumieć ich najgłębsze przeżycia związane z twórczością naukową, odcienie radości i poczucia klęski, drogi poszukiwań, hierarchie motywów i celów, jakie sobie stawiali w życiu.

Myślę, że wolno tu widzieć kontynuację ojcowskiego stosunku do tych ludzi, których uważa za wielkich w tym, co robili i w tym, jacy byli. Trzeba także pamiętać, iż owo zespolenie walorów intelektualnych, duchowych i moralnych stanowi sedno tradycyjnego etosu inteligenckiego.

Niekonwencjonalne podejście do przeszłości kieruje dr. Gryglewskiego juniora, kolejny już raz, na wykopaliska w różnych miejscach, gdzie członkowie ekspedycji nie tylko kopią poszukując śladów dawnej kultury, ale odtwarzają jej różne elementy i prezentują okolicznym mieszkańcom.

Pytałam, czy absolwent medycyny, który nie został lekarzem, żałuje, że się czymś w życiu nie zajął? Usłyszałam, że „rozminął się” z biologią molekularną – piękną i trudną dziedziną nauk przyrodniczych. Pan profesor kończy rozmowę stwierdzeniem: „Nie spełniłem swych młodzieńczych marzeń o zrozumieniu istoty życia, ale poznałem szereg maleńkich przyczynków do sposobu funkcjonowania ciała człowieka i zaproponowałem pewne farmakologiczne metody naprawiania pojawiających się aberracji – to musi mi wystarczyć”.