Brak piątej władzy

Piotr Müldner−Nieckowski


Narzekamy na media, czyli na czwartą władzę, a zwłaszcza na to, że są poza jakąkolwiek kontrolą. Dzisiaj dziennikarze decydują o tym, co jest w naszym życiu ważne, a co nie, o kim i o czym możemy myśleć, a o czym nie, jak należy postępować i mówić, a jak nie. Nie mielibyśmy nic przeciwko tej władzy, gdyby nie fakt, że co chwila w odbiorcach jej produktów rodzi się wewnętrzny bunt. Oceny, poglądy, preferencje polityczne i ideowe, wreszcie język narzucane przez tę władzę są często tak sprzeczne z wiedzą ogólną i zdrowym rozsądkiem, że człowiek jest bezradny. Zastanawiałem się nieraz, na czym polega ta przewaga mediów nad resztą świata. Dlaczego i na jakiej zasadzie amerykańskie środki masowego przekazu atakowały jednego kandydata na prezydenta, a wszystkimi siłami wspierały innego, i jak to się stało, że to nomen omen zmasowane działanie okazało się w pełni skuteczne. Dlaczego i na jakiej zasadzie kichnięcie jednego dziennikarza powoduje gwałtowne spadki akcji na giełdzie, a wyrok wydany przez innego jest ważniejszy niż sądowy.

Z pomocą przyszedł językoznawca. Wpadła mi w ręce niewielka książka profesora Andrzeja Bogusławskiego („Uwagi o mowosocjotechnice. Od układu monopartyjnego do układów niemonopartyjnych”, Leksem, Łask 2008), w której autor z naukową precyzją wyłuszczył przyczynę sukcesu czwartej władzy i sił politycznych, które się na niej wzorują. W największym skrócie sprowadza się to do różnicy między kłamstwem a fałszem. Otóż media (a i partie) nie kłamią. Podają jednak fakty w taki sposób, że w tekstach i innych wypowiedziach pojawia się fałsz. Zjawisko to jest znane od dawna, nie bez powodu powstała spora już biblioteka dzieł o manipulacji w prasie, radiu, telewizji, reklamie i ogólnie w języku. Informacja zmanipulowana to taka, której jądro jest zgodne z faktami, ale której sposób podania i oprawa zmieniają sensy lub wprowadzają ukryte.

O ile przed kłamstwem można się bronić przez wysunięcie argumentów i podanie dowodów, o tyle, pisze Bogusławski, wobec fałszu stajemy bezradni. Rozkładamy ręce, bo znikąd pomocy. Nawarstwianie się fałszów powoduje znieczulenie na wszelką manipulację i rezygnację z analizowania, co w informacjach słuszne, a co niesłuszne. I tak w pewnym momencie przestajemy się czuć oszukiwani. Potulnie słuchamy mediów.

Nie ma kto otwierać nam oczu na fałsz. A były czasy, kiedy takie oparcie było. Była piąta władza, z którą liczyli się nawet komuniści. Piątą władzą, absolutnie nadrzędną, ale niemającą władzy w rozumieniu dosłownym, był głos intelektualistów. To oni w krytycznych momentach wydawali opinie, które prostowały ścieżki i stawiały rzeczy z głowy na nogi. W stanie wojennym (1981−83) postanowiono z tym skończyć i zastosować zasadę dziel i rządź. Zaczęto od delegalizacji Związku Polskich Artystów Plastyków (ZPAP) i rozbicia środowiska opiniotwórczego działającego pod wodzą Jerzego Puciaty, zdecydowanego przeciwnika socjalistycznego zakłamania i niewoli. W miejsce ZPAP z inicjatywy zwolenników komuny powstały liczne związki twórcze rzeźbiarzy, malarzy itd. Podobnie stało się ze Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich i w 1983 r. ze Związkiem Literatów Polskich (ZLP). Ten ostatni najpierw zdelegalizowano, a potem ogłoszono powstanie nowego ZLP, do którego nabór odbywał się na zasadzie weryfikacji politycznej. W ten sposób podzielono intelektualistów na małe grupki i zablokowano im możliwość swobodnego wypowiadania się. Osłabiano ich zresztą i na inne sposoby, choćby ekonomicznie. Chwyty znane ze starożytności.

Dopiero w 1989 „pisarze bez przydziału” utworzyli Stowarzyszenie Pisarzy Polskich (SPP), tyle że nowa, już po części niekomunistyczna władza, sprawy nie raczyła nagłośnić. To jej nie ucieszyło.

Nie chciano powrotu piątej władzy. Rozbicie środowisk twórczych i brak jedności środowisk naukowych były partiom rządzącym na rękę i tak pozostało do dziś. Pisarze, a także inni artyści oraz naukowcy stracili możność kontrolowania władz: pierwszej, drugiej, trzeciej i czwartej. Kiedy mają coś ważnego do ogłoszenia, są cenzurowani – ucina się lub redaguje teksty, pomija ważne nazwiska albo najzwyczajniej w świecie oświadczeń nie publikuje. Robi się wszystko, aby społeczeństwo nie miało pojęcia o istnieniu SPP i innych istotnych stowarzyszeń twórczych, natomiast wspomaga się te, które – jako niewielkie – i tak nie będą miały żadnego wpływu na to, co się w Polsce dzieje.

Media nie są zainteresowane taką kontrolą i nic nie wskazuje na to, aby do niej w najbliższym czasie dopuściły. Uważają, że są pod każdym względem uniwersalne i potrafią kontrolować same siebie. W ten sposób są sędzią we własnej sprawie. To bardzo wygodne. Nikt jawnie nie wytyka im błędów merytorycznych, psucia języka, wprowadzania obłędnych teorii poprawnościowych, preferowania kultury niskiej i prostackiej, uprawiania walki politycznej.

Przypominam zatem, że Stowarzyszenie Pisarzy Polskich istnieje już prawie dwadzieścia lat i że skupia setki znaczących pisarzy.

e−mail: piotr@muldner.pl