Za biedni na naukę?
Gdy w kwietniu br. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego publikowało Projekt założeń reformy nauki i reformy szkolnictwa wyższego, z części dokumentu dotyczącej nauki powiało łagodnym optymizmem. Wśród wielu przedstawionych propozycji dało się zauważyć elementy, z których można by skonstruować zdecydowaną reformę tego sektora. Czy obecny pakiet przedstawionych do konsultacji pięciu ustaw reformujących naukę spełnia pokładane nadzieje? W mojej opinii odpowiedź nie jest jednoznaczna, widać, że propozycja jest kompromisem, wynikającym zarówno ze składu zespołów przygotowujących poszczególne ustawy, jak i z woli politycznej do przeprowadzenia reform. W niniejszym tekście chciałbym przedstawić moje zdanie w sprawie reformy nauki, spoglądając na zagadnienie nieco szerzej niż tylko przez pryzmat przedstawionego pakietu ustaw.
jak finansować?
Dwie główne bolączki polskiej nauki to finansowanie i organizacja. Zaczynając od finansów – koszty badań naukowych w całym rozwiniętym świecie są porównywalne, natomiast nakłady na badania różnią się znacząco. Nasza sytuacja, z niespełna 0,4 proc. PKB przeznaczonymi z budżetu na naukę i niedużym udziałem sektora prywatnego, jest żałosna. Dlatego też bez znaczącego wzrostu finansowania badań żadne zmiany organizacyjne nie odniosą pozytywnego skutku, bo trwać będzie to, z czym mamy do czynienia obecnie – walka o przetrwanie.
Proponowane w Projekcie założeń zwiększenie nakładów budżetowych na naukę i szkolnictwo wyższe co roku o 0,158 proc. PKB do 2013, nie daje szans na dojście do zakładanego poziomu „strategii lizbońskiej” (3 proc. PKB). A jeśli spojrzeć na projekt budżetu 2009, sytuacja ma się jeszcze gorzej. Zdecydowanie większa dynamika wzrostu jest absolutnie konieczna, i moim zdaniem możliwa – w kwotach bezwzględnych nie są to liczby zaburzające całość budżetu. Co zrobić, by fundusze państwa zostały dodatkowo wzmocnione zastrzykiem finansowym z sektora prywatnego, tak jak w krajach rozwiniętych, gdzie to firmy są głównym sponsorem badań i innowacji? Niewątpliwie potrzeba czegoś więcej niż apele, konieczne są spójne działania kilku sektorów naszej gospodarki i koordynacja działań na najwyższym szczeblu.
Aby zilustrować, co mam na myśli, posłużę się przykładem z niedawnej konferencji, na której anonsowano uruchomienie największego urządzenia badawczego świata – akceleratora LHC w ośrodku badań CERN pod Genewą. Przedstawiając cel tak wielkiego przedsięwzięcia, dyrektor generalny CERN jednym tchem wymienia: poznanie fundamentalnej struktury materii oraz... transfer nowych technologii do przemysłu i promocję nauki w społeczeństwie. I nie jest gołosłowny. Z jednej strony cel naukowy (skąd bierze się masa, jak wyglądają najbardziej elementarne składniki wszechświata, jakie prawa je opisują) nie ma nic wspólnego z zastosowaniami, a z drugiej strony, technologię do zbudowania unikalnego akceleratora należało stworzyć od podstaw. Potem można ją zastosować w powszechnej gospodarce, najlepszym przykładem jest Internet, wymyślony na potrzeby naukowe w CERN i przekazany w prezencie światu (czy ktoś próbował wycenić, ile kosztowałaby ogólnoświatowa sieć www, gdyby wymyśliłaby ją i sprzedawała prywatna firma?).
Jak przełożyć takie podejście na nasz grunt? Tylko kompleksowy, wieloresortowy pakiet działań jest w stanie podnieść polską naukę do poziomu światowego. Nazwijmy go roboczo „budową społeczeństwa wiedzy”, jego podstawowe elementy to nauka, innowacyjna gospodarka oraz program „społeczeństwo informacyjne”. I tak, mówiąc o nauce mam na myśli wszystkie dyscypliny: i badania podstawowe, i humanistykę, i nauki stosowane – przykład CERN mówi sam za siebie. Innowacyjna gospodarka to pakiet ustaw i rozporządzeń, przygotowanych i pilotowanych przez kilka resortów, które zachęcają sektor prywatny do inwestowania w naukę, ale równocześnie każą naukowcom patrzeć w stronę partnerów gospodarczych. Z programu „społeczeństwa informacyjnego” trzeba wziąć elementy służące transferowi wiedzy, społeczeństwo powinno być informowane o postępach badań podstawowych i praktycznych zastosowaniach nauki, należy zadbać o wizerunek badań naukowych nie tylko jako nieszkodliwego zajęcia dla garstki zapaleńców, lecz jako znakomitej inwestycji w skali społecznej i indywidualnej (pasjonujący, godziwie wynagradzany zawód).
Załóżmy, że plan się uda, fundusze popłyną wartkim strumieniem w stronę nauki. Jeśli chodzi o sektor prywatny, on sam powinien decydować, komu i ile przyznać, choć może przy tym skorzystać z agend wymienionych poniżej. Jak dzielić fundusze budżetowe? Kto i jak ma je przyznawać? Przedstawione w pakiecie reform propozycje brzmią zachęcająco. Naczelną zasadą mają się stać konkursy organizowane przez instytucje pozaministerialne oraz konkurencja. Podstawowe dotychczas fundusze na działalność statutową (DS) mają stanowić dotację bazową, zapewniającą „gotowość jednostek do podjęcia badań”. Gros środków będzie zaś rozdzielanych w formie konkursów dwojakiego rodzaju: sterowanych przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju grantów „zamawianych” na tematy o bezpośrednim znaczeniu dla państwa oraz rozdzielanych przez nowo powstałe Narodowe Centrum Nauki grantów stricte naukowych. Pomysł dobry, skuteczność zależy od realizacji. W projektach ustaw niepokoi sposób kompletowania składu obu wymienionych instytucji. W żadnym z tych gremiów nie będzie osób pochodzących z wyboru. Więc niby wyprowadzamy decyzje z ministerstwa do centrów, ale to ministerstwo mianuje członków tych centrów.
Wracając do grantów – ważne są proporcje pomiędzy odgórnymi (NCBR) a oddolnymi (NCN), elastyczność przy tym podziale jest bardzo ważna, biorąc pod uwagę, że sektor prywatny będzie głównie „zamawiał”. Jeszcze istotniejsza jest struktura finansowa samych grantów, ona musi ulec zmianie w stosunku do obecnej. Po pierwsze, grant musi zawierać znaczące koszty pośrednie, zatrzymywane przez jednostkę, w której go badacz realizuje. Dzięki temu nastąpi rekompensata za pomniejszoną dotację bazową, najlepsze jednostki wyjdą na tym z pewnością lepiej niż dotychczas, a władze wydziału czy instytutu będą szczególnie dbać o tych, którzy zdobyli granty. Po drugie, granty powinny zawierać więcej niż symboliczne wynagrodzenie dla wykonawców (np. 50 proc. pensji). W ten sposób zadziała drugi automat – aktywni naukowcy zarabiają więcej, przestają być aktywni – zarabiają mniej. Taki schemat mógłby być wprowadzony od zaraz i obowiązywać dopóki zasadnicze uposażenia tak rażąco odbiegają od europejskich.
jaka organizacja?
Osobnym, trudnym problemem są instytucje naukowe w Polsce. O ile naukowców nie mamy zbyt wielu w stosunku do średniej europejskiej, o tyle na brak instytucji nie możemy narzekać. Jest ich zdecydowanie za wiele, rozdrobnienie nie działa dobrze na jakość, powielana jest administracja, księgowość itd. Badania prowadzi się w uczelniach, w bardzo wielu niedużych jednostkach posiadających status jednostek badawczo−rozwojowych (JBR) oraz w instytutach Polskiej Akademii Nauk (również rozproszonych). Inne, w tym prywatne centra badawcze, można policzyć na palcach.
Autorzy projektu założeń oraz pakiet reform dostrzegają problem i proponują przegląd, ocenę przez zewnętrznych ekspertów i kategoryzację, a następnie koncentrację finansowania na najlepszych. W efekcie, zróżnicowanie finansowania bazowego ma doprowadzić do konsolidacji lub likwidacji niektórych jednostek. Najlepsze, w tym ważne dla interesów państwa JBR−y, przekształcą się w (państwowe) instytuty badawcze (badania wdrożeniowe), instytuty PAN stworzą związki tematyczne i w ten sposób się wzmocnią.
Czy mechanizm zadziała? Obawiam się, że twórcy pakietu ustaw zatrzymali się w pół drogi. Podstawowym błędem wydaje mi się podział na instytuty „naukowe” (PAN) i „wdrożeniowe”; podział tak zasadniczy, że wpisany w dwie osobne ustawy. Jakie są tego powody: czy głęboka wiara w rozdzielność tych obszarów badawczych, czy po prostu utrzymanie status quo Polskiej Akademii Nauk i na tym tle próba „liftingu” JBR−ów? Trudno dociec. Ta strategia wpisuje się niestety w cały ciąg podobnych wydarzeń (uniwersytety do nauk podstawowych, politechniki do stosowanych...) i nie ma nic wspólnego z tworzeniem interdyscyplinarnych środowisk, dominujących w rozwiniętych krajach.
Moim zdaniem należy stworzyć jeden spójny model organizacji i finansowania budżetowego, który obejmie obecne JBR−y i instytuty PAN, organizm kształtem najbardziej zbliżony do francuskiego CNRS. Zaletą takiej instytucji jest elastyczność, i to zarówno na poziomie indywidualnym, jak i całych instytutów. Pracownicy zawierają umowę o pracę nie z indywidualnym instytutem, lecz z centralną instytucją, zmiana grupy badawczej czy nawet instytutu nie jest zatem trudna, podobnie tworzenie albo rozwiązywanie jednostek lub przekwalifikowanie całych grup badawczych. Przejście, choćby czasowe, od nauk podstawowych do wdrożeń lub odwrotnie nie wymaga żadnych formalnych przekształceń, wystarczy zgłosić się po finansowanie do odpowiedniej instytucji (NCBR lub NCN).
Mimo uproszczeń nie wszystko da się wtłoczyć w powyższy schemat organizacyjny i finansowy. Pora bowiem pomyśleć o przedsięwzięciach w skali ogólnonarodowej lub międzynarodowej. Do tej pory Polska uczestniczy w eksperymentach naukowych wyłącznie jako partner dostarczający naukowców, inżynierów, sporadycznie elementy konstrukcyjne. To bardzo ważne, nasz udział we wspomnianym już CERN, w DESY w Hamburgu, gdzie przygotowuje się olbrzymi laser na swobodnych elektronach, w kilku jeszcze doświadczeniach astrofizycznych na świecie umożliwia polskim eksperymentatorom badania na najwyższym poziomie. Ale jak długo nasi zachodni koledzy będą powtarzać: „Ludzi nauki macie, znamy się od lat, ale jeśli chodzi o infrastrukturę naukową – mieszkacie na pustyni”. Pora zainwestować w duże urządzenia badawcze i stworzyć na początek jedno, dwa centra, które obejmą swoim zasięgiem cały nasz region (kraje bałtyckie, wschodni i południowi sąsiedzi). Przykładem może być synchrotron, innym – laser na swobodnych elektronach średniej skali, jeszcze innym – duże laboratoria neurobiologii czy biologii molekularnej. Do takich zadań prawdopodobnie potrzebna jest specjalna ścieżka organizacyjno−finansowa w rodzaju narodowego centrum, powoływanego specjalną ustawą i finansowanego z wyodrębnionych środków.
Instytuty badawcze winny szeroko współpracować z uczelniami. W wielu przypadkach ma to już miejsce poprzez wspólne tematy, seminaria i konferencje. Z pewnością należy te kontakty ułatwiać, a nawet stymulować. Jedną z metod podaję poniżej (związanie stanowisk profesorskich z uczelniami). Wydaje się również, że doktoranci z instytutów naukowych powinni mieć możliwość praktyk dydaktycznych (a zatem studia doktoranckie koniecznie z partnerem akademickim).
O ile Projekt założeń reformy proponował daleko idące zmiany w Polskiej Akademii Nauk, o tyle obecny projekt ustawy o PAN jest już bardzo zachowawczy. Nie rozwiązuje on zasadniczego dylematu: jaki jest związek korporacji uczonych z pionem instytutów badawczych, związek niespotykany na zachód od naszych granic (jak do niego doszło – pamiętamy).
Zacznijmy od korporacji... no właśnie, czyjej? Z mojego wydziału pochodzi 6 członków akademii, wszyscy są emerytami. Ustawa próbuje rozwiązać ten problem poprzez kryterium PESEL (połowa naboru to młodzi uczeni, do 55 lat, połowa powyżej 55 lat – uczeni starsi). Co reprezentują, poza większym lub mniejszym wigorem, to już jest kryterium drugiej kolejności.
Wracając do meritum – jeśli Polska Akademia Nauk ma gromadzić wybitne umysły, dla których członkostwo w PAN to ukoronowanie kariery, jeśli ma być szanowanym gronem, które wydaje opinie na wybrane przez siebie lub zamówione tematy, promuje naukę w społeczeństwie, to jej związek z grupą instytutów naukowych jest sztuczny.
A jak zapewnić napływ „młodzieży” do akademii? Sugeruję starą metodę, znaną mi jeszcze z czasów, gdy jako dzieci dobieraliśmy się w zespoły do gry w piłkę: „ja zgłaszam – ty wybierasz”. Kandydatów do akademii winny zgłaszać jednostki czynnie uprawiające naukę – wydziały lub instytuty badawcze – bo tam wiadomo, kto jest aktywny, kto jest autorytetem (pomysł z opiniami zagranicznymi bardzo dobry). I spośród tych kandydatów członkowie PAN wybierają do swojego grona nowych akademików.
Model kariery naukowej
Pytanie, jak powinna wyglądać kariera w instytutach badawczych? Wiąże się ono z wieloma wątkami, bo z jednej strony nie kształcą studentów w tradycyjnym rozumieniu, z drugiej jednak strony wiele jednostek prowadzi studia doktoranckie. Przykłady z innych krajów są różnorodne, istnieje jednak wspólny mianownik: stanowiska w instytutach badawczych nie pokrywają się z akademickimi. W szczególności, aby zostać profesorem, trzeba wykładać w uczelni. Przy czym dodam od razu – nie ma to nic wspólnego z drugim etatem, pensję (wyższą) pobiera się tylko w jednym miejscu pracy.
Pakiet ustaw stawia na jedno rozwiązanie: stanowiska we wszystkich jednostkach są takie jak w uczelniach, i kropka. Kłania się ponownie brak odwagi. Moim zdaniem należałoby pomyśleć o polskich odpowiednikach researcher i senior researcher (lub maitre de recherches i directeur de recherches), kryteriach awansu, stabilności zatrudnienia oraz o zasadach współpracy z uczelniami w zakresie dydaktyki. Chęć zostania profesorem byłaby naturalnym czynnikiem, wiążącym instytuty badawcze z uczelniami. Obecne rozwiązanie w tym ostatnim aspekcie, czyli drugi etat w szkole wyższej (zgody macierzystej jednostki nie potrzeba), jest wymuszane prawie wyłącznie przez niskie zarobki w rodzimym instytucie.
Zakończenie czy początek?
Czy gorąca dyskusja, wywołana ogłoszeniem Projektu założeń reformy oraz pakietem ustaw, przyniesie pozytywne zmiany w nauce? Zależy to w dużym stopniu od ostatecznej wersji ustaw „naukowych”, ale w nie mniejszym stopniu od ustaw budżetowych i atmosfery wokół badań naukowych. Bo nie jest pewne, czy zmiany ustawowe przyniosą rezultaty, jeśli nie uda się pokonać królującego od lat stereotypu „kraju za biednego na naukę”. W częstym mniemaniu, wspartym opiniami niektórych ekspertów ekonomicznych, w państwie na takim poziomie rozwoju jak Polska, nie opłaca się inwestować w naukę czy innowacyjne badania. Skazani jesteśmy raczej na import technologii, ewentualnie kształcenie kadry obsługującej te technologie.
Z pewnością jest wiele przykładów na poparcie takiej tezy. Ale są też kontrprzykłady. Gdyby powyższy sposób myślenia przyjęły Finlandia, Estonia czy Irlandia, to kraje te dalej słynęłyby z drewna i owiec. A tymczasem przodują w nowoczesnych technologiach i to właśnie dlatego, że jakiś czas temu zdecydowały się zaryzykować i postawić na naukę! Powiem więcej, one miały jakiś wybór. A moim zdaniem, my takiego wyboru już nie mamy. Funkcja średniaka oferującego tańszą siłę roboczą kończy się, to miejsce zajmują w szybkim tempie konkurenci z Azji. Kryzys na światowych rynkach finansowych winien być dodatkowym impulsem „ucieczki do przodu”, a nie powodem do odkładania reform i inwestycji. Pytanie, jaka rola przypadnie nam za 10 lat, ma tylko jedną pozytywną odpowiedź. Po prostu musimy odnieść sukces.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.