Światowe standardy

Leszek Szaruga


Profesor Leszek Pacholski, podsumowując stan dyskusji o przygotowanym przez ministerstwo projekcie reformy szkolnictwa wyższego, pisze na łamach „Polityki”: „Mam jednak prawo przypuszczać, że reforma sprowadzi się w istocie do zmian kosmetycznych, niedotykających istoty problemów (…). A jeśli tak, to szkoda po prostu czasu. Potrzebujemy głębokich zmian, a te muszą boleć. Kto się zdecyduje na zadanie bólu? Na pewno nie samo środowisko naukowe, bo nie ma w tym interesu. Czy wystarczy odwagi politykom? Wątpię”.

Gdy czytam te słowa, zgadzam się z nimi w niemal 100 procentach. Dlatego „niemal”, że nie całe środowisko naukowe nie ma interesu w dokonaniu głębokich reform. Rzecz w tym jednak, iż winny być one przygotowane w spokoju i bez pośpiechu. I rzecz najważniejsza: muszą uwzględniać zasadniczą różnicę między – mówiąc schematycznie – naukami matematyczno−przyrodniczymi a naukami humanistycznymi. W tych pierwszych przebieg karier na ogół jest szybszy, łatwiej stosunkowo osiąga się w nich wysoką sprawność zawodową, łatwiej też ogarnia się aktualny stan wiedzy w danej dziedzinie. Natomiast w naukach humanistycznych na ogół „ładowanie danych” jest procesem długotrwałym, co sprawia, iż owe kariery nie przebiegają błyskawicznie. I ten stan rzeczy musi być uwzględniony w założeniach reformy.

Większość reformatorów główny nacisk kładzie na przełamanie siły bezwładu korporacji naukowych, „broniących się” przed konkurencją młodych i rzucających pod nogi następców kłody opóźniające ich możliwości awansu. Do takich kłód zalicza się m.in. habilitację. Uważam, że rezygnacja z habilitacji w humanistyce oznaczałaby drastyczne obniżenie poziomu i inwazję niedouków, być może nawet inteligentnych i błyskotliwych, lecz niedostatecznie wyposażonych w wiedzę. Można argumentować, że wiedza ta i tak składowana jest na półkach i w dowolnej chwili da się po nią sięgnąć, ale przecież to nie to samo, co jej opanowanie i przyswojenie, a to właśnie w humanistyce jest najistotniejsze.

Co nie znaczy, że nie należy poszukiwać dróg pozwalających młodym naukowcom na odgrywanie aktywniejszej roli w życiu uczelni. Jedną z takich dróg wskazuje Pacholski w cytowanym wywiadzie: „Coraz poważniej myślę, że jedynym rozwiązaniem jest budowanie równoległych struktur, np. niezależnych instytutów badawczych, które zaszczepiałyby światowe standardy”. To jest znakomite rozwiązanie, choć zapewne nie jedyne. Problem w tym, iż środki na działanie podobnych instytutów można zdobyć tylko w tych dziedzinach, których dofinansowywanie opłaca się sponsorom. Nie widzę możliwości zdobycia pieniędzy dla sinologów czy polonistów, których działalność wydaje się „niepraktyczna”. Zwłaszcza w kraju, w którym odpisy podatkowe za sponsorowanie nauki czy kultury są fikcją. Tu trzeba by pomyśleć o reformach nie tylko w sferze nauki, bo przecież nie tylko w tej dziedzinie warto walczyć o „zaszczepianie światowych standardów”.

Do owych standardów bez wątpienia należy ocena pracownika naukowego. W projekcie reformy jest o tym mowa, postuluje się bowiem: „Obowiązkowe przeprowadzanie ocen postępów naukowo−dydaktycznych nauczycieli akademickich co 2 lata i przed końcem umowy o pracę. Ocena pracownika jako podstawa decyzji o przedłużeniu zatrudnienia”. Ten punkt jest jednym z ostatnich, a szkoda, bo w praktyce życia akademickiego powinien być wyeksponowany. Konieczne jest też precyzyjne i jednoznaczne określenie kryteriów oceny – tu bowiem łatwo o matactwa i niejasności – w szczególności zaś istotne znaczenie winna mieć ocena dokonywana przez studentów. Od czasu do czasu podejmuje się u nas takie eksperymenty, po czym się o nich zapomina. Na świecie słaba ocena studentów eliminuje z pracy dydaktycznej. Bo bywa niestety tak, że talent badawczy nie jest połączony z talentem dydaktycznym. Rzecz w tym, by eliminując takiego naukowca z dydaktyki nie eliminować go z życia naukowego.

Jeszcze dalej w projekcie umieszczony jest inny ważny postulat: „Wprowadzenie obowiązku upublicznienia dorobku nauczycieli akademickich”. Jest to z pozoru sprawa marginalna, gdyż dzisiaj dorobek każdego uczonego można sobie „wyguglać” bądź w jakiś inny sposób się doń dokopać, ale jest rzeczą słuszną, by zarówno koleżanki i koledzy, jak przede wszystkim studentki i studenci, mogli się zorientować, z kim mają do czynienia. Kadra uczelniana nie powinna być anonimowa, co nie znaczy, że ktoś mający niewiele publikacji pozbawiony jest daru wybitnego dydaktyka. Co robić z takim osobnikiem – wysoko ocenianym przez młodzież i rzeczywiście ją inspirującym, jednakże niemogącym się wylegitymować drukowanym dorobkiem?

Mnożę wątpliwości, by podkreślić fakt skądinąd banalny: owszem, konieczne jest wprowadzenie twardych oraz wymiernych norm i kryteriów, jednakże nie znaczy to, iż powinniśmy stosować je w sposób mechaniczny i bezwzględny. „Kapitał ludzki” składający się na kadrę uczelnianą nie zawsze da się mierzyć w jednakowy sposób. Z drugiej jednak strony te wszystkie „ale” to szansa tworzenia furtek dla nieudaczników. Tak naprawdę nikt nigdy tego dobrze nie skontroluje. Tym bardziej że jednak inna zupełnie praktyka obowiązywać będzie, nawet po najgłębszych reformach, w uczelniach publicznych, inna w prywatnych. Być może da się to jakoś unormować wówczas, gdy na uczelnianym rynku pracy zmniejszy się konkurencja i „towarem pokupnym” przestanie być tytuł naukowy z przyczepionym do niego osobnikiem, a stanie się nim ów osobnik, niezależnie od tytułu, jakim się legitymuje.