Powróćmy do stabilności

Mieczysław Chorąży


Motto: Wiedza może czasem się stać towarem rynkowym,

nauka nigdy nim być nie powinna.

Społeczeństwo i politycy nie zawsze uświadamiają sobie, czym jest nauka, a czym wiedza. Zapominają też o kulturotwórczej roli edukacji uniwersyteckiej i nauki, ich znaczeniu dla bytu narodu. Już nie pamiętam, czy powyższe motto jest czyjegoś autorstwa, czy też jest echem moich przemyśleń. Często je sobie przywołuję podczas rozważań nad aktualnym projektem reformy nauki.

Wzorce amerykańskie

Zapaść nauki w Polsce ma swoje źródło w działaniach polityków i ekip rządzących, nie bardzo przygotowanych do wielkich wyzwań współczesności. Zasadniczy sposób myślenia o nauce w ostatnich latach został ukształtowany przez głównego ekonomistę polskiej „transformacji”, któremu udało się przekonać polityków, że lepiej kupować zagraniczne licencje niż finansować własne badania. Wydaje się, że tu tkwi zasadniczy błąd rozumowania. W ten sposób nigdy nie staniemy się „konkurencyjną gospodarką opartą na wiedzy”, a pozostaniemy wasalem mądrzejszych i konsumentem wiedzy produkowanej gdzie indziej.

W trakcie niekontrolowanej prywatyzacji wraz z obiektami przemysłowymi przehandlowano wiele zakładów doświadczalnych, rozproszono zespoły badawcze, a często oryginalną myśl techniczną po prostu zniszczono. Teraz nawołujemy, by generować wiedzę o charakterze aplikacyjnym, nie zważając, że taką wiedzę mogą tworzyć tylko ludzie rozumiejący, czym jest nauka. Niestety, współczesny ustrój ekonomiczny w Polsce rozwija się bezrefleksyjnie, według głównych dogmatów „turbokapitalizmu”: bogaćcie się, generujcie maksymalny zysk, prywatyzujcie, co jeszcze zostało do sprywatyzowania. Stąd bierze się pogląd, że naukę powinny finansować głównie podmioty pozapaństwowe, a z wiedzy mają korzystać głównie producenci dóbr konsumpcyjnych. I znów wydaje się, że nie tędy droga. Na przykładzie bowiem takich wiodących światowych instytucji naukowych, jak Narodowe Instytuty Zdrowia (NIH) w USA, Niemieckie Centrum Badań nad Rakiem (DKFZ) czy francuskie: Narodowy Instytut Medycznych Badań Naukowych (INSERM) i Narodowe Centrum Badań Naukowych (CNRS), widać, że główny ciężar utrzymania tych instytucji badawczych spoczywa na państwie, a większa część środków przeznaczana jest na działalność statutową. Tymczasem nasza reforma zakłada kuriozalnie, że tzw. finansowanie statutowe będzie zredukowane do minimum, jedynie dla utrzymania „gotowości jednostki naukowej do pracy badawczej”.

Można się domyślać, że autorom projektu reformy przyświecają wzorce amerykańskie, gdzie zarówno udział instytucji prywatnych w finansowaniu nauki, jak i system konkursowy (grantowy) są dużo bardziej powszechne niż w Europie, a mobilność kadry naukowej najwyższa na świecie. Jednak nawet tam następuje powrót do bardziej stabilnych, tradycyjnych struktur. W 1995 roku External Advisory Committee, nadzorczy organ Narodowego Instytutu Raka (NCI) w USA, złożony z wybitnych naukowców i organizatorów nauki, zalecił dyrektorowi instytutu stworzenie takich warunków, aby pracownik o statusie badacza samodzielnego miał stabilną pozycję i mógł rozporządzać określonym budżetem badawczym. Tego zaś nie gwarantuje system oparty wyłącznie na grantach.

Społeczeństwo typu „non stop”

Autorzy projektu reformy zapominają też zapewne, że do amerykańskich i europejskich instytucji badawczych przyciąga młodych, zdolnych naukowców z całego świata atrakcyjna oferta finansowa. Takiej sytuacji w Polsce nie ma i sądząc z założeń projektu, długo jeszcze nie będzie. Pomysłodawcy reformy wierzą najwyraźniej, że samymi metodami administracyjnymi spowodują rewolucyjne zmiany i przeskok cywilizacyjny w polskiej nauce. Kontrakty czasowe pracowników nauki i wielkie granty mają wymusić mobilność kadr. Cel jest niewątpliwie słuszny, jednak niewykonalny przy obecnej sytuacji mieszkaniowej w Polsce oraz sytuacji finansowej pracowników nauki (zwłaszcza młodszych). Nie można marzyć o mobilności kadr, gdy roczne oszczędności z uposażenia naukowca z wieloletnim stażem i stopniami naukowymi wystarczają na zakup zaledwie kilku metrów kwadratowych mieszkania. Rodzi się więc ryzyko, że dając kij bez marchewki, czyli wymuszając mobilność bez stworzenia odpowiednich mechanizmów motywujących, skierujemy strumień młodych pracowników nauki do zagranicznych instytucji badawczych. W ten sposób aktualna reforma wpisze się w starą tradycję, zgodnie z którą rzesze wykształconych na koszt polskiego podatnika młodych naukowców służą swoimi talentami, zaangażowaniem i pracą zagranicznym ośrodkom badawczym. Nie należy przy tym mylić tego zjawiska z wymianą naukową, gdyż na ich miejsce nikt w zamian nie przybywa, aby rozwijać naukę w Polsce.

Kolejną słabością projektu reformy jest to, że nie precyzuje on, jakie mechanizmy legislacyjne i regulacje ekonomiczne mogą wzmocnić finansowanie nauki ze strony sektora państwowego i pozapaństwowego. Deklaracja premiera „zreformujcie się – to damy pieniądze” jest merytorycznie pusta. Na tej deklaracji już dziś wzorują się administratorzy nauki na niższych szczeblach, wymuszając pozorne zmiany szantażem: „zreorganizujcie się, to dostaniecie etat lub dodatkowe fundusze”. Zmiany organizacyjne są potrzebne na wielu obszarach, zwłaszcza w słabych ośrodkach naukowych. Nie powinniśmy jednak wylewać dziecka z kąpielą wymuszając, w imię reformy, pozorne reorganizacje w dobrze działających instytucjach, których podstawowym problemem jest niedostateczne finansowanie, a nie zła struktura. Mimo naszego ubóstwa, wiele polskich ośrodków badawczych działa sprawnie, rozwija badania, osiąga wartościowe wyniki, rozwija współpracę (np. centra doskonałości tworzą postulowane sieci). Tym ośrodkom brakuje tylko wsparcia finansowego i stabilności, czego z kolei nie może w pełni gwarantować sam system grantowy. Czy do świadomości polityków nie dociera fakt, że państwo polskie, w przeliczeniu na mieszkańca, wydaje na naukę około 10 razy mniej niż kraje Europy Zachodniej?

Odnosi się wrażenie, że projekty reformy szkolnictwa wyższego i nauki wpisują się w ciasny, utylitarny ogląd naszego współczesnego życia. Społeczeństwo wpędzone w wir codzienności nie ma czasu na nic innego poza pracą albo na własny rachunek, albo na rzecz pracodawcy. To jest społeczeństwo typu „non stop”, jak to określają socjologowie: wszystkie działania muszą przynosić korzyść, korzyść maksymalną, wymierną i widoczną, konsumowaną bez zwłoki. A więc ścigaj się, walcz z konkurencją, nie ustawaj, bo zginiesz. W tej rzeczywistości brak miejsca na wartości kultywowane w starych uniwersytetach, na refleksję, dyskusje i dociekanie „prawd niepotrzebnych”.

W projekcie reformy przewija się stale kwestia „urynkowienia” wiedzy – użyteczność nauki dla przemysłu, komercjalizacja, projekty innowacyjne, praktyczne zastosowania, badania „translacyjne”, patenty itd. Nie są jednak opracowane propozycje mechanizmów, jakie muszą być stworzone, aby praktycznie realizować hasło innowacyjności i transferu wiedzy. Rodzi się także bardziej zasadnicze pytanie, czy można traktować uniwersytety i instytuty badawcze jako „firmy” nastawione jedynie na generację zysku? Czy ciasny aplikacyjny i utylitarny cel nauki ma być teraz jej główną misją? Już kilka lat temu entuzjaści nowego ładu wyrażali opinie, że nasze uniwersytety o starych tradycjach nie mają racji bytu, bo są mało „użyteczne”! W każdym narodzie jest stałe zapotrzebowanie społeczne na ludzi wykształconych, twórców i animatorów życia społecznego. Nie ma wątpliwości, że troska o dziedzictwo kultury i jej rozwój, pomoc elitom intelektualnym w ich służbie dla narodu powinny być objęte mecenatem państwa. O tym jednak twórcy projektu reformy nie wspominają.

Status szkoły wyższej

Kolejnym, wysoce dyskusyjnym, pomysłem jest wprowadzenie takich samych zasad i algorytmów finansowania budżetowego dla uczelni publicznych i niepublicznych. Tych drugich jest obecnie w Polsce ponad dwieście. W znakomitej większości powstały one z inicjatywy inwestorów, których celem zasadniczym jest zysk i perspektywa jego stałej generacji. Uczelnie te z reguły nie obejmują nauk technicznych, ścisłych, biologicznych, wymagających dużego zaplecza laboratoryjnego, kosztownej aparatury i innych kosztownych inwestycji. Niepubliczne szkoły wyższe z reguły kształcą młodych ludzi w zarządzaniu, administrowaniu, biznesie, handlu i podobnych, nieprodukcyjnych zawodach „biurowych”. Ze względu na poziom kadry i nauczania, jedynie parędziesiąt tych szkół zasługuje na miano wyższej uczelni.

W ramach reformy należałoby przede wszystkim cofnąć akredytację tym uczelniom, które są jedynie namiastką szkoły wyższej. Szkoły zawodowe o profilach technicznych, rolniczych, rzemieślniczych, szkoły języków obcych, hotelarstwa, turystyki itd. są społecznie potrzebne, ale nie ma żadnej potrzeby, aby nadawać im status szkoły wyższej. Podobną weryfikację powinny przejść także niektóre wyższe szkoły publiczne (państwowe), niektóre placówki PAN i instytuty resortowe (JBR). Słabe merytorycznie szkoły niepubliczne powinny pozostać przedsiębiorstwami podlegającymi wyłącznie regułom rynkowym – nie widzę żadnego interesu narodowego, aby łożyć na nie pieniądze budżetowe i aktami prawnymi dźwigać je do poziomu „wyższego”. Uzyska się jedynie efekty pozorne: statystycznie wyższy odsetek szkół wyższych oraz absolwentów z tytułem licencjata czy magistra. Czy jednak faktycznie powinno nam zależeć na „produkowaniu” słabych absolwentów przez prywatny biznes dofinansowywany przez państwo? Czy nie lepiej dofinansować dobre instytucje państwowe?

Projekt reformy przewiduje także ustanowienie stopnia „doktora zawodowego” i „doktora certyfikowanego” oraz zniesienie stopnia doktora habilitowanego. Można się domyślać, że dezyderat ten wywodzi się również ze środowisk uczelni niepublicznych. Wbrew zapewnieniom pomysłodawców, ten zabieg administracyjny nie tyle przyśpieszy awans akademicki młodych, co w szybkim czasie doprowadzi do dewaluacji stopni uzyskiwanych znacznie większym wysiłkiem w dotychczasowym trybie. Uważam też, że w naszych realiach ze zniesieniem habilitacji należy jeszcze poczekać i, co więcej, należy przywrócić możliwość ściślejszego nadzoru ze strony Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów. Procedury habilitacyjne należy jednak zdecydowanie uprościć.

Warto się natomiast zastanowić, czy w instytutach badawczych PAN, resortowych JBR i innych, gdzie nie ma stałego obowiązku dydaktycznego, kariera naukowa nie powinna się kończyć na stopniu doktora. Myślę również, że studia medyczne powinny mieć dwa rodzaje nauczania: kształcenie przyszłych lekarzy praktyków i kształcenie z programem poszerzonym, obejmującym biologię molekularną, biologię ogólną, statystykę itp., przygotowujące lekarzy do pracy badawczej. Członkowie tej drugiej grupy oprócz stopnia doktora medycyny mogliby się ubiegać o stopień doktora nauk przyrodniczych (odpowiednik PhD). Ta grupa lekarzy byłaby dobrze przygotowana do rozwijania rzetelnych badań „translacyjnych” i transferu wiedzy.

Nauka resortowa

W odniesieniu do projektów reformy PAN: myślę, że błędny jest postulat zredukowania siedmiu wydziałów Akademii do trzech. Zagubienie w tej propozycji nauk medycznych i wrzucenie ich do „Wydziału Nauk o życiu i o Ziemi” jest wyrazem braku zrozumienia prostego faktu, że zdrowie społeczeństwa, a także dobra edukacja i sprawiedliwe prawo są podstawowymi elementami dobrostanu narodu. Należy pamiętać, że nauki medyczne w ostatnich dekadach najbardziej przyczyniły się do rozwoju współczesnych nauk biologicznych. To właśnie badania medyczne, oprócz generowania nowej wiedzy, mają zdolność szybkiego przełożenia wyników badań naukowych na działania praktyczne w sposób najbardziej widoczny i społecznie zrozumiały. Medyczne instytuty PAN mają ugruntowaną pozycję naukową. Projekt zlikwidowania wydziału medycznego PAN stoi więc w sprzeczności do tak silnie podkreślanej potrzeby badań translacyjnych. Myślę, że badania biomedyczne powinny być postrzegane jako dziedzina szczególnej troski państwa, zarówno w sferze mądrej organizacji, jak i znacznie wyższego finansowania. Sądzę, że podobnie nauki rolnicze i leśne gubią się gdzieś w tych zapędach reformatorskich adresowanych do PAN. Nawiasem mówiąc, mam wątpliwości, czy niektóre propozycje reformy nie wkraczają w obszar autonomii PAN i uniwersytetów?

W odniesieniu do jednostek badawczo−rozwojowych (JBR) podległych resortom (gospodarki, zdrowia, rolnictwa itd.), projekt nie precyzuje dokładniej, na czym reforma ma polegać. Nie wiadomo, co wyróżnia „JBR+” od „PIB”? Jeśli nie ustali się nowych, czytelnych reguł działania tych jednostek, nie wprowadzi nowoczesnych form wewnętrznej organizacji (kadencyjność dyrektorów, kolegialne ciała doradczo−nadzorcze, mechanizmy konkursów, zakres działania rady naukowej, jawność rozliczeń finansowych, uporządkowanie stopni/tytułów) i nie rozdzieli dwóch strumieni finansowania – „resortowego” (na zadania praktyczne) i finansowania zadań naukowych przez MNiSW – to z góry można przewidzieć, że nauka w tych jednostkach, wbrew intencjom reformy, pozostanie nadal „nauką resortową”.

JBR mają w założeniu rozwijać nowe, innowacyjne metody i wprowadzać je do praktyki. Wieloletnia działalność JBR, np. w pionie resortu zdrowia, doprowadziła do wyraźnego wyodrębnienia części klinicznej zapewniającej usługi (ambulatoryjne, szpitalne) dla ludności, finansowane z różnych źródeł (Narodowy Fundusz Zdrowia, resort zdrowia) oraz działów badawczych finansowanych przez MNiSW, marginalizowanych przez resort i... życie. Dziś pracownik naukowy w dziale badawczym ma uposażenie 2−3 razy niższe niż pracownik o analogicznym poziomie wykształcenia w dziale klinicznym. Bardzo podobna zapaść płacowa występuje także w instytutach PAN. Resorty (np. zdrowia), obarczone wielkimi wyzwaniami społecznymi, nie mają chęci, narzędzi ani środków na finansowanie nauki w swoich JBR.

Na koniec – projekt reformy nie wskazuje, jak zorganizować w uczelniach i instytutach badawczych jednostki, które w sposób kompetentny i skuteczny pomagałyby pozyskiwać i rozliczać fundusze europejskie. Fundusze te są w praktyce niedostępne dla pojedynczych ośrodków, głównie wskutek niezwykle złożonej procedury aplikacyjnej, a także wskutek unijnych preferencji dla wniosków konsorcyjnych, więc udział polskich ośrodków w finansowaniu przez instytucje europejskie jest absolutnie niezadowalający.

Prof. dr hab. Mieczysław Chorąży, członek Prezydium PAN, członek PAU