Polowanie na gadżety
W lipcowo−sierpniowym numerze „FA” Marek Adamiec przedstawia nam książkę jako urządzenie służące do zabijania much. Między innymi oczywiście. Nie dowiadujemy się, dlaczego książka do tego się nadaje, ale każdy, kto uderzył papierowym przedmiotem o twardą powierzchnię, musiał zauważyć, że cios taki jest stosunkowo mało szkodliwy dla papieru. Jeszcze lepiej do przykrej operacji zabicia muchy nadaje się gazeta, którą zapewne wyrzucimy po ewentualnym poplamieniu. Natomiast polowanie na muchy za pomocą sztywnego urządzenia elektronicznego skończy się niedobrze nie tylko dla muchy; co więcej, mucha prędzej ujdzie z życiem, bo nieelastyczność przedmiotu jakoś utrudnia nam trafienie. Staje się więc jasne, że opisywany przez p. Adamca czytnik o nazwie iLiad nie jest z papieru. Jeśli tworzywo, z jakiego jest zrobiony, wolno określić jako papier elektroniczny, jak czyni to Autor w tytule i w pierwszym zdaniu swojego tekstu, to z papieru elektronicznego robione są także wyświetlacze laptopów i rozliczne podobne nośniki.
Generalnie jednak termin „papier elektroniczny” odnosi się do materiałów, które papier naśladują. ILiad tego nie czyni i wciąż raczej naśladuje telewizor. Prawdziwy papier jest nośnikiem niezwykłym i p. Adamiec wie to doskonale, skoro pisze, że iLiad to urządzenie „zdecydowanie mniej przyjemne w dotyku”, że „cechuje je pewna toporność”. Powiedzmy więcej: jak każdy wytwór elektroniki, iLiad można obezwładnić, nie pozostawiając na nim widocznych śladów zniszczenia. Natomiast papier zużywa się, ale trudno go zniszczyć w takim stopniu, by odczytanie tekstu stało się niemożliwe. Papier jest lekki, miękki i cienki, a jego podatność na zginanie leży u podstaw specyficznej techniki pracy, polegającej na analizie tekstu.
Umiejętność manipulowania zapisanym tekstem to nie jest jakiś nasz biologiczny niezmiennik. Z grubsza rzecz biorąc, nie znają tej operacji w kulturach przekazu głosowego; nie sprzyja jej także zbytnio nośnik lapidarny. Zapis na papirusie czy papierze zaprasza nas do tego, byśmy dzielili go na fragmenty i porównywali je ze sobą. Dotykanie książki i gazety to nie tylko i nie tyle przyjemność (tę czerpać można także z dotykania bezwonnych plastikowych pudełeczek, co kto lubi), ale i praca, polegająca na nieustannej wędrówce po tekście, w której palce stają się sojusznikiem oczu. Kartkowanie książki, układanie kilku książek obok siebie i porównywanie ich fragmentów, torturowanie bloku książki, by ujawnił nam równocześnie (lub niemal równocześnie) zapisy zawarte na kartach odległych lub bliskich – to są czynności cudowne, które praktykujemy intuicyjnie bez względu na to, czy książka jest wyposażona w jakikolwiek aparat naukowy.
Wyświetlacze elektroniczne podsuwają nam inną technikę pracy, być może również olśniewającą, ale nienawiązującą wprost do tego, cośmy się nauczyli wyczyniać z papierem. Możemy na przykład zadać określonej zbiornicy tekstów jakiś ciąg znaków i zobaczyć, w ilu miejscach odnotowane zostanie jego wystąpienie. Proszę bardzo, Google Book Search i Waldorffowskie aliści – 970 trafień, z tego 35 w książkach pełnotekstowych, co czyni co najmniej kilkanaście tytułów samoistnych wydawniczo, wyszukanych w ciągu sekund, za jedno jedyne słowo. (Nawiasem mówiąc, Autor narzeka na niską liczbę polskich książek elektronicznych – chyba chodzi mu o opublikowane fizyczne krążki, skoro wspomina o „rynku”, ale to zdumiewający wybór u kogoś, kto działa na niwie Internetu.) Możemy też zestawiać sobie na ekranie wycinki z różnych dokumentów, ale nie zmieści się nam ich tyle, ile na solidnym stole bibliotecznym (czy pamiętacie, jak problem ten rozwiązano w laboratorium Toma Cruise’a w pamiętnym Raporcie mniejszości?). Powodzenie takich działań zależy dziś od znajomości algorytmów systemowych, które są zewnętrzne zarówno w stosunku do nas, jak i w stosunku do tekstu, i sprawiają, że nawet biegli użytkownicy komputerów wykorzystują możliwości swoich systemów na tak zwane ćwierć gwizdka.
Jeśli zatem ludzie nadal śnią o papierze elektronicznym, to dlatego, że chcieliby mieć zarówno władzę nad tekstem, jaką dają im procesory, jak i możliwość uruchomienia własnej intuicji i własnych palców, gnących nośnik i zestawiających jego połacie. I jest już kilka takich wynalazków. Papier elektroniczny nie świeci, lecz odbija światło; jest na ogół polimerowym arkuszem z zatopionymi kapsułami wypełnionymi dwoma barwnikami, które przemieszczają się pod wpływem impulsów elektrycznych. Można go zwinąć w rulon i obraz nie zniknie, można go jednak napełniać różnymi obrazami i podobno – łączyć z Internetem. Ciekawe ale zbędne wydawały się na początku wszystkie znaczące wynalazki. Może nawet ktoś już to ma w Polsce. Może nawet jest to Marek Adamiec, który latem pod hasłem papieru elektronicznego opisał nam kolejne wcielenie krzemowego sztywniaka.
Co pewien czas uczestniczę w spotkaniu, na którym profesor humanistyki usiłuje dotrzeć do bibliotekarzy z elektryzującą wiadomością: technika w bliskiej przyszłości zmieni oblicze książki! I pokazuje gadżet. Tymczasem książka przestała być już przedmiotem – jest tekstem i jest Siecią.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.