Podnieść zamiast obniżać
Forum Akademickie czytam zwykle „na raty”, bez jakiegokolwiek porządku. I takież są moje refleksje nt. artykułu prof. Kazimierza Sowy Społeczne funkcje uniwersytetu („FA”, nr 3/2008). Tekst generalnie mi się podobał, ale pisać o nim nie zamierzałem, bo wydawało mi się, że tworzy on bardzo sympatyczną całość, do której trudno byłoby coś dorzucić. Zdanie zmieniłem pod wpływem dwóch publicznych dyskusji. Toczącej się co najmniej od początku 2008 roku debaty o pomysłach na reformowanie edukacji i równie, a może nawet bardziej, publicznej „debaty” (nie tylko w Sejmie, również w TV) naszych parlamentarzystów o blaskach i nędzach polskiej demokracji i sposobach jej uzdrawiania. Artykuł jest chyba dobrym pomysłem na ogniwo wiążące obie „debaty” (cudzysłów, na razie, wyłącznie ze względu na poziom drugiej, ale nie traćmy nadziei, o czym niżej), bo z jednej strony zawiera celne uwagi o konsekwencjach umasowienia kształcenia, z drugiej explicité formułuje wspomniane w jego tytule „społeczne funkcje uniwersytetu”. W wypowiedzi prof. Sowy nie udało mi się wychwycić wyraźnej granicy oddzielającej oba tematy, ale po przeczytaniu całości widać, że na początku stawiana jest (osadzona w szerokim kontekście) diagnoza, w drugiej zaś propozycja terapii. Tę pierwszą wiążę głównie ze wspomnianym wyżej poziomem „debaty” sejmowej, tę drugą wyłącznie z problemem masowości kształcenia.
Na, bajkowy w naszej rzeczywistości, opis brytyjskiej edukacji nakłada się jednak trochę informacji o zachowaniach zwykłych, niekształconych ani w Eton, ani w Oxfordzie Anglików podczas wielu zawirowań, w które bogata jest historia Anglii. Nie jestem pewien, czy to edukacja nielicznej w istocie elity miała większy wpływ na to zachowanie, czy też może odwrotnie, to właśnie charakter narodowy Brytyjczyków wygenerował taki właśnie model kształcenia. Związki między charakterem i historią Anglików a ich uniwersytetami są na pewno bardzo złożone. Nasz Korzeniowski (Conrad) pobierał nauki na pokładach statków i w kantorach handlowych, a jego przynależność do kultury brytyjskiej (to chyba o to chodzi w kształceniu) nie budzi wątpliwości, więc Oxford nie jest warunkiem koniecznym. Z drugiej strony, gdyby edukacja uniwersytecka miała tak wielki wpływ na charakter, to rządzący w wielu krajach Afryki absolwenci brytyjskich uczelni doprowadziliby swe ojczyzny do dobrobytu, a korupcję uczynili równie egzotyczną jak słonie pod Wawelem. Pol Pot był absolwentem dobrej uczelni francuskiej, a swych rodaków potraktował raczej mało uprzejmie.
Elitarność staniała
Elitotwórcza rola uniwersytetu jest bardzo mocno osadzona w realiach kulturowych, by nie powiedzieć etnicznych. Każda grupa społeczna ma takie elity, jakie chce mieć. Fatalną cechą naszych elit jest ich inercja personalna (skład zmienia się niewiele) połączona z dużą elastycznością w sferze przekonań. To trochę na opak w porównaniu do elit Zachodu, gdzie bywało odwrotnie. Nikt nie wymaga, by nasi prominenci wypisywali sobie na nożach stołowych, jak rozumieją pojęcie honoru, ale znacznie większe przywiązanie do korzyści z należenia do elity niż do płynących stąd obowiązków jest trochę drażniące. Znam, niestety, takie przypadki, gdy ludzie zasadniczo zmieniali swoje aksjologie, będące bazą ich naukowych rozważań. Znam też takich, którzy oburzali się, gdy ktoś cytował wcześniejsze wypowiedzi takich uczonych, wypowiedzi naukowe, za które otrzymywali stopnie. Uprzedzeń nie mam. Elitę Drugiej Rzeczpospolitej tworzyli ludzie, którzy w różny sposób związani byli z zaborcami, a potem wnosili do wspólnego dobra wiele ważnych osiągnięć. To były chyba jednak jakościowo inne czasy i Dyzmowie musieli uważać, by się nie pośliznąć. Dziś, nawet gdy wyłożą się na obie łopatki, mogą spokojnie wstać i zasiąść za biurkiem. Być może nowym. I tego zmienić się nie da. Elitarność nam staniała i raczej nie podrożeje.
Pewnie kiepsko znam historię nauki i uniwersytetów, ale mam dziwne wrażenie, że akademicy chyba zawsze i wszędzie wykazywali sporo serwilizmu w stosunku do aktualnej władzy. W dawniejszych czasach, gdy uczony był często takim trochę lepszym błaznem na garnuszku księcia lub oświeconego monarchy, było to pewnie i etyczne, ale dziś sytuacja jest już trochę inna i uczeni oraz ich uczniowie też swój udział we władzy mają. Wystarczy przejrzeć CV naszych posłów i senatorów. Uczeni−parlamentarzyści biesiadują wszak z kolegami i żyjąc obok nich, np. w sejmowym hotelu, mają sporo okazji, by – jak profesorowie Oxbridge – prezentować uniwersytecki etos i zmieniać ten parlamentarny, np. poprzez odcięcie się od nowoparlamentarnych obyczajów lub napiętnowanie swoich wychowanków. A ja niczego takiego w mediach nie zauważyłem (może gapa jestem?). O tym właśnie myślałem pisząc o nadziei, że wkrótce również debaty naukowe zamienimy na „debaty”.
Powrót do źródeł
Czy brytyjski model kształcenia jest w jakiejś sensownej przyszłości możliwy do zaakceptowania w Polsce? Wątpię. Jakoś nie widzę tych wspólnych posiłków studentów z profesorami przy dobrym winie ani zamieszkiwania w tym samym miejscu. Już słyszę pytania o to, kto i po co za wino zapłacił. Jeśli student, to jak wyglądał egzamin? Jeśli profesor, to jaką ocenę wystawili mu studenci? Pytania takie można mnożyć. To jest ta – nie jedyna – różnica między Polską i Anglią. Legenda (?) o królu Arturze różni się istotnie od historii naszych powstań. Prof. Sowa słusznie podkreśla fundamentalną wartość uniwersyteckiej korporacji nauczanych i nauczających, wspólnie poszukujących prawdy. Zniszczyć taką wspólnotę jest łatwo i to się w Polsce rzeczywiście udało. Odbudowa nie będzie prosta.
W moim przekonaniu jedyną drogą jest powrót do źródeł i rezygnacja z jakichkolwiek egzaminów lub ustawienie nauczanych i nauczających po tej samej stronie jednolitego państwowego egzaminu na poziomie licencjatu (inżynierskim) i powrót do współpracy mistrz – uczeń na poziomie wyższym. Nie ma u nas ani autorytetu profesora na poziomie umożliwiającym funkcjonowanie struktur nieformalnych, znanych z uczelni brytyjskich (czy jest sens pytać o powody?), ani wystarczająco masowej gotowości do zaakceptowania czegoś takiego przez studentów. Piszę o moim mieście, bo to znam najlepiej, ale nie wydaje mi się, by w jakiejkolwiek dużej uczelni (a dobre są u nas duże) było inaczej. Autor bardzo słusznie pisze, że „tego, czego można było oczekiwać i wymagać od, powiedzmy, 10 proc. najzdolniejszej młodzieży z rocznika, nie można wymagać od 50 proc.” Rzecz jednak w tym, że owe 10 proc. przychodzi na uczelnie z (w jakiejś mierze bezinteresownej) ciekawości świata, a prawie wszyscy z tych 50 proc. przychodzą po (w ich mniemaniu dobrze płatny) zawód. Tych pierwszych studia bawią, tak jak ciekawy film na „Discovery”, ci drudzy chętniej obejrzą „film akcji”, a studia są dla nich ciężką pracą. Być może źle zrozumiałem Autora, ale oferowanie jednym i drugim tego samego towaru różniącego się tylko „poziomem kształcenia” jest nieporozumieniem. Takim samym nieporozumieniem jest pakowanie człowieka, przyzwyczajonego do dobrego kontaktu intelektualnego ze studentem, w zajęcia z ludźmi mającymi niekiedy trudności z poprawnym artykułowaniem myśli w języku polskim. Obie strony wyjdą z tego pokiereszowane: dobry naukowiec – sfrustrowany biciem głową w mur braku zainteresowania, a student – problemami ze zrozumieniem treści zajęć. Jest chyba nawet gorzej, bo koncepcja studiów zaocznych – jeśli rozumieć ją serio – zakłada znacznie większe możliwości intelektualne i psychiczne, a nawet większą wydolność fizyczną (skumulowanie zajęć w krótkim czasie i przy dużych przerwach między nimi) studenta zaocznego niż dziennego. Byłoby chyba lepiej wyraźnie zaproponować tym 10 procentom normalne studia uniwersyteckie, podobne (ale nie takie same, bo to nie jest możliwe!) do tych w Oxfordzie, a tym drugim zawodowe.
Skrót przed nazwiskiem
Myślę jednak, że Autora rozumiem. Mnie łatwo jest takie teksty pisać, bo o niczym nie decyduję i nie muszę kombinować, jak pogodzić rozdęte nadmiernie ambicje ze skrzeczącą rzeczywistością. Pomysłów na jawne zróżnicowanie kształcenia po prostu nie da się zrealizować, bo opór materii jest zbyt duży. Zamiast „obniżać rangę” wielu dzisiejszych szkół akademickich (tj. tych o statusie uniwersytetu), można przecież „podnieść rangę” uczelni dobrych. Uzyska się ten sam efekt przy niższych kosztach społecznych (może lepiej byłoby napisać – mniejszym oporze społecznym?). Taka jest chyba idea „uczelni flagowych” czy „uniwersytetów badawczych”. Podejrzewam, że pomysł Federacji Jagiellońskiej, o której pisze Autor, prowadziłby w końcu do podobnych efektów. Sytuacja ekonomiczna wymusi zresztą wcześniej czy później jakieś wyodrębnienie kilku lepszych uczelni spośród tych ok. 400, które mamy. Za parę lat problem jednak powróci, bo dyplomy się zwyczajnie zdewaluują, a nie widać odważnego, który powie ludziom, że dobra sprzątaczka jest społecznie ważniejsza niż kiepski magister. To nie jest, oczywiście, tylko nasza przypadłość, ale pocieszenie stąd niewielkie.
Istnieje i staje się coraz bardziej widoczny problem zapełnienia czasu wolnego i zapotrzebowania ludzi na rozładowywanie agresji inne niż zabijanie się w kolejnych wojnach, co było rozrywką naszych przodków. Dowartościowywanie się poprzez pisanie sobie przed nazwiskiem jakichś skrótów jest na pewno lepsze niż pokazywanie innym swej wartości przez rozwalanie im głowy, zabieranie np. ziemi czy nakazywanie bicia pokłonów przed swoim kapeluszem. Wielu Czytelników „FA” (w tym ja) z pędu do takiego dowartościowania żyje, więc ma to wartość nie tylko dla dowartościowywanych. Można, oczywiście, nazywać to ładnymi słowami, ale niczego to nie zmieni. Mam odczucie, że cena „poprawności politycznej”, czy jak to inaczej nazwać, staje się już zbyt wysoka. Mieszkańcy większości miast chcą, by ich uczelnia miała status uniwersytetu. Bywa, że chcą tego również pracownicy tych uczelni. Tego i Wilhelm Tell nie przeskoczy, więc formalnie im się to daje i podejmuje jednego dnia kilka ustaw sejmowych, główkując jednocześnie, jak wyskrobać grosz dla tych lepszych.
odpowiedzialność
Do dosłownie rozumianych tradycji uniwersyteckich i tzw. wartości z wieku XIX i początku XX wrócić się nie da, bo ludzie są inni i przyłapany na szwindlach prominent nie popełnia samobójstwa, lecz kombinuje, jak by tu uwalić tych, co jego szwindle wykazali. Może warto się cofnąć jeszcze dalej, do czasu, gdy uniwersytety były po prostu luźnymi grupami osobników, którzy lubili sobie pogadać o świecie inaczej niż Zagłoba przy, zacnym niewątpliwie, miodzie. Można by dać im dostęp do bibliotek i przeróżnych „parków”: technologicznych, „ścisłonaukowych”, a nawet humanistycznych (jakkolwiek by to rozumieć). Na kredyt, aby ci, którzy wiążą z tym nadzieje na dużą forsę, musieli coś zainwestować. I jako jedyny „dyplom” dawać świadectwo pobytu w takiej instytucji. Niech ewentualny pracodawca sam sprawdza, czy mu taki „absolwent” odpowiada. A dyplomom uczelni zawodowych zapewnić wartość dzięki wydawaniu ich przez centralne urzędy państwowe. Niech te zawodowe uczelnie mają pełną autonomię w zakresie kształcenia i zerową w zakresie oceniania. Dziś jest akurat odwrotnie.
A wracając do elit, widać, że zapotrzebowanie na polityków−przywódców maleje. Wojen nie prowadzimy, a większość społeczeństwa stanowią dorośli, którzy jakoś wiedzą, co jest dobre, a co złe i nikt im tego nie musi mówić. Po prawdzie, to różnie z tą wiedzą bywa, ale i obecni moralizatorzy tak głęboko swój stosunek do dobra wspólnego ukryli, że nie wiadomo, kto miałby być beneficjentem ich działań. Pouczanie w stylu prezentowanym ostatnio przez naszych wybrańców na pewno tu nie pomoże. A urzędników państwowych państwo może kształcić samo. I personalnie za jakość tego kształcenia odpowiadać. Za szkody wyrządzone przez zajmującego wysoki stołek orła intelektu i nowomodnej moralności odpowiadać powinni również ci, którzy go z gniazda wypuścili i ci, co go na stołek posadzili. Może tych szkód byłoby mniej?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.