Markiewicze. Cz. 2 – Podjęty trop

Cz. 2 – Podjęty trop Magdalena Bajer


Prof. Ryszard Markiewicz i jego młodszy o dziesięciolecie brat Adam, lekarz, są drugim pokoleniem inteligenckim w rodzinie. Ich ojciec, Henryk Markiewicz, wybitny badacz literatury, autor wielu książek z kanonu polonistycznego, zapoczątkował tę tradycję, przebywając niełatwą i w niełatwych warunkach drogę z domu krakowskiego ajenta handlowego na katedrę uniwersytecką, fotel w prezydium PAN, do redakcji czasopism naukowych. Miał w dzieciństwie impulsy do tego, gdyż w domu dużo czytano, a starszy brat cioteczny, Zygmunt Blumenfeld, stał mu się przewodnikiem w poznawaniu ojczystej historii, także literatury. Syn poszedł tą samą akademicką drogą, co dzisiaj, ze znacznej już perspektywy, uważa za oczywiste.

W opowieściach obu profesorów – ojca i syna – dużo słyszałam o książkach. Tych, które czytał w dzieciństwie i młodości (wcześnie posiadłszy naukę czytania) późniejszy autor wielu, wielokrotnie wydawanych – Henryk Markiewicz i tych, wśród których rósł Ryszard, w domu, gdzie książki wypełniają półki sięgające od podłogi po sufit, wzdłuż czterech ścian dużego pokoju, w którym profesor senior opowiadał o swojej życiowej drodze.

Z prof. Ryszardem Markiewiczem rozmawialiśmy przy długim stole w Instytucie Prawa Własności Intelektualnej UJ, na końcu ul. Kanoniczej w Krakowie, u stóp wawelskiego wzgórza. Stylowy gabinet także jest obstawiony regałami i szafami bibliotecznymi. Z jednej gospodarz wyjął gruby tom zatytułowany Prawo mediów (J. Barta, R. Markiewicz, A. Matlak, Prawo mediów, LexisNexis 2008), którego jest współautorem, żeby mi ofiarować tę „pomoc naukową”, bardzo potrzebną w pracy Rady Etyki Mediów. Jeszcze raz dziękuję.

Dwa światy w domu

– Tata, który nie widział świata poza nauką i Mama, która szefowała wszystkiemu. Ojciec zatopiony w pracy polegającej na czytaniu i pisaniu, odrywał się od niej skwapliwie, jeśli ktoś z bliskich, najczęściej był to starszy syn, okazał zainteresowanie jakąś książką, chciał się podzielić przeżyciami związanymi z lekturą, zadawał dotyczące jej pytania lub wyrażał wątpliwości. Mój rozmówca od dzieciństwa miał przywilej grzebania w ojcowskiej teczce, gdy ten przychodził do domu. Poza gazetami bardzo często znajdował tam nową książkę. Nieco trudniejsze, ale nie mniej fascynujące było odnajdywanie takiego nabytku w bibliotece, na którymś z regałów, co stanowiło ulubioną zabawę wybitnego polonisty z potomkiem. Gdy syn napotkał nową książkę z ilustracjami, zaczynali je razem oglądać, ale ojca rychło pochłaniał tekst, a chłopiec zsuwał się z jego kolan i szukał obrazków w innej książce.

Prof. Markiewicz junior opowiadał mi o tym, żeby wskazać źródło swojego rozmiłowania w czytaniu, trwającego ciągle, jakkolwiek dzisiaj w pracy naukowej, a i w życiu prywatnym, korzysta z najnowszych narzędzi poznawania świata. Wziął tę pasję od ojca, który delikatnie sterował lekturami, żeby książki Karola Maya nie wyparły klasyki polskiej i powszechnej, ale synowi wolno było czytać wszystko, co zechciał. – Wielkie świństwo zrobił mi kiedyś mówiąc: „Mam taką książkę, którą ci dam dopiero jak skończysz 16 lat”. Był to Wspólny pokój Uniłowskiego. Niedocieczona przyczyna zakazu pozostaje tajemnicą rodzinnego lektorium.

Kiedy starszy syn zaczął dostawać „kieszonkowe” (stosunkowo wcześnie), wspierał czasem ojca kupując książki, których w bibliotece domowej jeszcze nie było, choć powinny się tam znaleźć, gdyż nie starczało pieniędzy wydzielonych na ich zakup przez matkę prowadzącą domowe finanse.

Długo rozmawialiśmy o czytaniu książek, zanim pan profesor zaczął opowiadać o tym, co w swoich publikacjach pisze – dlatego, że widzi bardzo ścisły związek obu tych zajęć, a zajmuje się sprawami związanymi z rozmaitego rodzaju autorstwem. W domu z bogatą, ciągle pomnażaną biblioteką nabrał estymy, a także wciąż niezaspokojonej ciekawości do dzieł ludzkiego umysłu we wszelkich odmianach ich stylu i wyrazu.

Dwa światy – ojcowski, poza codziennymi trudami i kłopotami, oraz matczyny, w którym kłopoty zamykano i rozwiązywano – zapewniły następnemu pokoleniu możliwość wyboru życiowych dróg wedle upodobań i ambicji oraz... poczucia zobowiązania wobec takiego właśnie domu.

Studia łatwe – praca pasjonująca

Dla synów Henryka Markiewicza było najzupełniej oczywiste, że pójdą na studia. Ryszard wahał się między polonistyką i... matematyką. W pierwszym przypadku miałby zawsze stresujący imperatyw sięgania wzoru ojca, w drugim istniała obawa, że jeśli nie powiedzie się start do pracy naukowej, pozostanie nauczycielska – trudna i odpowiedzialna, a mało powabna. Za radą znajomej dziennikarki wybrał prawo.

W rozmowie ze mną wspominał studia – w latach 1965−69 – jako „łatwe i przyjemne”, dlatego że zostawiały sporo czasu na rozrywki, grę w brydża, no i czytanie książek, niekoniecznie podręczników. – Studiowałem bez pasji. W czasie sesji uczyłem się po dziesięć godzin dziennie, ale w ciągu roku mało, rzadko chodziłem na wykłady. Teraz uważam, że prawo to był bardzo szczęśliwy wybór.

Prof. Markiewicz młodszy nie miał zamiaru zostać na uniwersytecie, bo nie chciał pracować do późnej nocy przy biurku, jak ojciec. Uważał to za „nudne i okropne”. Dzisiaj powiada: – Nie może być rzeczy bardziej fascynującej niż to, co robię.

Dwa lata po tym, jak złożył egzamin sędziowski (1972), utworzono Instytut Wynalazczości i Ochrony Własności Intelektualnej w Uniwersytecie Jagiellońskim z „cudownym szefem” prof. Andrzejem Kopffem, któremu Ryszard Markiewicz „zawdzięcza wszystko”, bowiem pod jego okiem przeszedł kolejne szczeble drogi naukowej, zyskując wiedzę i formację. Kiedy pisali coś razem z mistrzem, ten poprawiał wielekroć tekst swego ucznia, ale podpisywali rzecz wspólnie.

Doktorat był z prawa patentowego. Pracą habilitacyjną mój rozmówca wkroczył na obszar, gdzie jego zainteresowania spotykają się z problematyką, która przez dziesięciolecia pasjonuje ojca. Dotyczyła ochrony dzieła literackiego – budowy, postaci, tytułu... Szukając odpowiedzi na pytania, w jakim stopniu można zmieniać utwór w adaptacji filmowej czy teatralnej, jak się ma parodia lub pastisz do oryginału i które elementy oryginału stanowią własność jego autora, zatem podlegają ochronie prawnej, dr Markiewicz „punkt po punkcie” szedł tropem teoretycznoliterackich dociekań i ustaleń prof. Henryka Markiewicza, wkraczając na to samo pole poznania z innej strony i patrząc na te same problemy z innej perspektywy. Wspomina to jako fascynującą przygodę.

Kolejny etap to badania nad ochroną dzieła naukowego, nie tylko w ramach prawa autorskiego, ale i prawa patentowego, ochrony dóbr osobistych.

Wątek, powiedziałabym, polonistyczny (tak go zresztą określił pan profesor) powraca w zainteresowaniach naukowych. Ostatnio Ryszard Markiewicz zajmuje się zagadnieniem, które bywa źródłem dylematów moralnych współczesnych pisarzy, zwłaszcza tych, którzy uprawiają literaturę faktu, więc tworzą na pograniczu belles lettres i reportażu, fikcji i studium dokumentalnego, biografistyki i powieści z kluczem... Prawnik o polonistycznej wrażliwości rozważa, w jakim stopniu wolno pisarzowi wykorzystywać wiedzę o osobach ze świata realnego. Czy w tym ostatnim gatunku dopuszczalne jest podawanie autentycznych, rozpoznawalnych dla czytelnika, imion, nazwisk, miejsc, realiów?

Jeszcze jedna przygoda

Nowy rozdział w życiu naukowym prof. Ryszarda Markiewicza określa dokładnie tytuł książki, którą mi ofiarował. Obejmuje zagadnienia prawa autorskiego, ochrony dóbr osobistych w przekazie medialnym, prawa telewizji, prawa prasowego.

Mniej więcej 30 lat temu wyjechał na stypendium do Monachium z kolegą Januszem Bartą, z którym pisali pracę o programach komputerowych. Od tego czasu wszystkie książki, artykuły, recenzje, opinie piszą wspólnie. Razem też wykładają, stojąc obok siebie na katedrze. W instytucie na zmianę są dyrektorami (teraz prof. Markiewicz). – A jesteśmy absolutnie różni. Inaczej uprawiamy naukę, mamy zasadniczo różny światopogląd, odmienne sympatie polityczne. Przez tyle lat ani razu się nie pokłóciliśmy (jeśli nie liczyć gorących dyskusji podczas wykładów, co bardzo się podoba studentom) pisząc razem ponad dziesięć książek. Kiedy nie udaje nam się czegoś uzgodnić – rzadko – piszemy, że mamy odmienne stanowiska, ale nie ujawniamy, kto ma jakie. Uważam to za fenomen w świecie naukowym.

Pytałam naturalnie, co jest do zrobienia w tej sferze spraw, którą zajmuje się prof. Markiewicz junior. Najkrótsza, z konieczności uproszczona odpowiedź mówi, że w świecie coraz powszechniejszego dostępu do Internetu i coraz większej wolności korzystania zeń, trzeba wymyślić system, który by z jednej strony zabezpieczał słuszne prawa twórców, ale z drugiej, nie krępował wolności najszerzej rozumianych odbiorców ich dorobku i nie spowalniał tempa „rozchodzenia się” tego dorobku w sieci. Pan profesor uważa, że wiąże się to ze zmianą koncepcji prawa autorskiego w kierunku ograniczenia możliwości decyzyjnych właścicieli utworów przy pełnym respektowaniu ich praw majątkowych. Na granicy prawa i etyki powstają pytania o zakres cytowania, prawa robienia antologii np. tekstów naukowych itp. Od osób, które uważa za swoje życiowe wzory – ojca i prof. Kopffa przede wszystkim – wziął przekonanie, że na te pytania trzeba odpowiadać zanim się zacznie rozważać rozwiązania prawne. – Najpierw muszę wiedzieć, czy mam do czynienia ze świństwem, czy nie.

Instytut jest miłością i dumą jego gospodarza. W zabytkowej kamienicy przy Kanoniczej udało się zgromadzić grono zapaleńców, „którym bardzo się chce pracować”. Udało się też zebrać znakomitą bibliotekę w zakresie zainteresowań instytutu – w Polsce jedyną, daleko poza konkurencją, w Europie należącą do pierwszej dziesiątki. Po żadną książkę nikt nie musi jeździć za granicę.

Prof. Ryszard Markiewicz podjął ojcowski trop pasji naukowej, której czynienie zadość przynosi satysfakcję i radość. Niektóre cechy klimatu własnego dzieciństwa powiela w swoim domu mniej lub bardziej świadomie. Czytanie książek jest oczywistą kontynuacją, a zamiłowanie do... gier komputerowych wątkiem nowym i oryginalnym. – To wyższe piętro doznań, jakie dają filmy przygodowe, bo można samemu reżyserować. Jako ojciec za mało czasu poświęca domowi, ale kiedy syn, uzdolniony matematycznie i widziany przez rodziców jako przyszły informatyk, zdecydował się studiować prawo, poczuł się bardzo szczęśliwy.