Wspomnienia z wykładów Bergsona (1912−1914)

(1912−1914) Helena Konczewska


Niewielu filozofom współczesnym dane było osiągnąć już za życia taką pełnię sławy i wpływu jak Henrykowi Bergsonowi we Francji. Możemy śmiało powiedzieć, że w epoce, w której siłę tego wpływu miałam sposobność sama obserwować, tj. w ostatnich latach sprzed pierwszej wojny światowej, sława jego dosięgała punktu kulminacyjnego. Nie było to tylko oddziaływanie myśli wybitnie twórczej i oryginalnej na samą filozofię czy też na koła ludzi zbliżonych do mistrza; promieniowanie tej myśli sięgało daleko poza sfery zawodowe uprawiające filozofię i przenikało szersze warstwy publiczności. Przyczyniał się do tego bez wątpienia fakt, iż właśnie w tych latach (1912−14) Bergson miewał wykłady w College de France, mógł więc bezpośrednio, żywym słowem, oddziaływać na publiczność. Tu musimy sięgnąć do bardziej osobistych wspomnień.

W przepełnionej sali

College de France, całkowicie autonomiczna i niezależna od uniwersytetu instytucja, założona przez Franciszka I około 1530 r., znajduje się na ulicy St. Jacques i rue des Écoles, za Sorboną. Katedry w tej wolnej od wszelkich egzaminów instytucji zajmowane były nieraz przez pierwszorzędne siły, np. w latach, o których mówimy, wykładał tam, prócz Bergsona, świetny psycholog Pierre Janet. Wykłady te odbywały się w godzinach popołudniowych. Ażeby zdobyć sobie dobre miejsce, blisko katedry, trzeba było przyjść na godzinę lub dwie przed rozpoczęciem wykładu. Jeśli ktoś się spóźnił, zastawał tłum cisnący się u wejścia, salę przepełnioną, i musiał walczyć o miejsce.

Publiczność była bardzo różnorodna, obok wielu studentów – ludzie starsi, profesorowie, nawet salonowe damy. Poza stałymi słuchaczami – prowizoryczni, ludzie którzy na czas jakiś przybywali do Paryża i chcieli usłyszeć żywe słowo z ust samego mistrza. Narodowość rozmaita. W gwarze, który przed rozpoczęciem wykładu panował na sali, słychać było różne języki. Każdy skracał jak mógł czas oczekiwania.

Zbudowana amfiteatralnie, z katedrą w głębi na podwyższeniu, sala wykładowa była za ciasna na pomieszczenie wszystkich słuchaczy.

W chwili, gdy do tak przepełnionej sali, punktualnie o oznaczonej godzinie wchodził wielki filozof, cisza robiła się najzupełniejsza. W tej ciszy rozlegało się wyraźnie i dobitnie każde słowo, mimo że wypowiedziane głosem raczej cichym i stłumionym; rozwijał się wątek myśli nowych, ujętych w formę prostą a piękną. Nie było w tym wykładzie śladu deklamatorskiej elokwencji, cechującej niektórych mówców na ich wykładach publicznych; był natomiast czar słowa wiernie uzgodnionego z rytmem myśli, był urok myśli podążającej za własnym rozpędem, wnikającej w zagadnienie, w nieznane tajniki życia psychicznego.

Wykład trwał dwie godziny. Pierwsza poświęcona była własnej filozofii Bergsona, druga – objaśnieniu tekstu traktatu Spinozy o naprawie intelektu.

W pierwszej podejmował Bergson, między innymi, zagadnienie dotyczące osobowości ludzkiej. Rozwijał myśl, która była poniekąd dopełnieniem jego koncepcji „jaźni głębokiej” (le moi profound), zawartej w szkicu o bezpośrednich danych świadomości. Według tej myśli, osobowość ludzka była zespołem różnorodnych możliwości, stanowiących w niej jak gdyby osobowości potencjalne, które ewolucja życia stopniowo włączała lub rozwijała. Dla poparcia jej Bergson sięgał do psychopatologii, do zagadnienia dysocjacji osobowości, którym się psychologia ówczesna bardzo zajmowała, podawał obserwacje Mortona Prince’a w tym zakresie.

Analogiczna niezależność

W ciągu drugiej godziny Bergson czytał i komentował traktat Spinozy zdanie po zdaniu, paragraf po paragrafie. Dziwne mogło się wydawać w tym komentarzu zestawienie dwóch tak odrębnych umysłów: Spinozy, który w formie i w treści taką wagę nadawał myśli realistycznej i jej metodom, który posługiwał się przeważnie metodą dedukcyjną – i Bergsona, dla którego myśl ta i jej metody były zaprzeczeniem istotniejszego, głębszego wniknięcia w rzeczywistość. Ale Bergson miał własny pogląd na Spinozę. Z logicznej, dialektycznej argumentacji umiał wydobyć to, co nie jest w niej czysto intelektualne, ale intuicyjne, a jednak bardzo dla jego filozofii istotne. W interpretacji jego uwydatnił się mistyczny i moralny charakter tej filozofii, jej powinowactwo z filozofią Plotyna. Poza tym w mocnym oświetleniu występowało życiowe i moralne znaczenie tego momentu w egzystencji Spinozy, któremu odpowiada początek traktatu, momentu skupienia i rozwagi przed ważną decyzją życiową, momentu poprzedzającego zerwanie z pospolitą moralnością, uniezależnienie się od zewnętrznej przyczynowości zdarzeń.

Kiedy z odległości trzydziestu paru lat wspominam tę chwilę – to dziwnym kontrastem zewnętrznym z nią, a zarazem wewnętrznym pokrewieństwem, uderzają mnie ostatnie lata Bergsona. Wraz z zajęciem Paryża, a potem całej Francji przez Niemców, w czasie ostatniej wojny, jak wiadomo, wszyscy Francuzi pochodzenia semickiego stali się zagrożeni. W pewnej chwili powołano ich wszystkich do stawienia się w urzędzie niemieckim i złożenia zeznań o swoim pochodzeniu. Przyjaciele i wielbiciele Bergsona, jak o tym donoszą mi z Francji, proponowali mu, że go ukryją i osłonią przed niebezpieczeństwem, lecz odmówił stanowczo, nie chcąc korzystać z przysługującego mu przywileju. Przeszło siedemdziesięcioletni schorowany starzec, wsparty na ramieniu swego służącego, zjawił się w urzędzie hitlerowskim wraz z innymi Żydami. Tym czynem wielkiej odwagi podkreślił swą postawę moralną wobec zdarzeń. I w tej niezależności wobec świata i jego zewnętrznej przyczynowości, w stosunku do wrogów, a nawet i w stosunku do przyjaciół, uwydatniła się pewna analogia pomiędzy wielkim filozofem współczesnym, mistrzem słowa i myśli, a wielkim mędrcem XVII w., którego traktat komentował przed laty, gdy był u szczytu swych światowych triumfów.

Muzyka zegarów

Po tej dygresji wracam do owych lat dawnych, do chwil szczęśliwych, gdy w przepełnionej sali College de France w skupieniu słuchaliśmy słów mistrza. Gdy po dwugodzinnym obcowaniu z jego myślą wychodziliśmy z College’u, mrok ogarniał już miasto. W błękitnym zmierzchu latarnie ul. St. Jacques zapalały się jak złote gwiazdy. I wówczas ulica otwierała się w dal tą długą perspektywą świateł; spływała falisto w dół, podnosiła się z lekka w górę ku Sekwanie. Pusta i głucha w tej porze, zaludniała się na chwilę tłumem wychodzącym z College. Z daleka, to nasilając się, to cichnąc, grała melodia wielkiego miasta, tętniły życiem bardziej ożywione jego arterie.

I wówczas w tę melodię wplatał się motyw zegarów bijących godziny: najpierw zegara z College de France, potem drugiego z placu du Pantheon, potem z placu Sorbony. I wydzwaniały tak okresy tej durée bergsonowskiej, tego płynącego z każdą chwilą czasu, który ogarniał nas muzyką Paryża i tym zamglonym, błękitnym zmierzchem. Dla nas, studentów, był to szczęśliwy czas i beztroska młodości; dla mistrza był to czas wielkiej sławy i triumfów. Te płynące odrębnym korytem czasy zlewały się w ciągu tych dwóch godzin wykładów w jedno wspólne łożysko.

Od redakcji

Krótkie, niedrukowane dotąd wspomnienie Heleny Konczewskiej (1877−1959) przetrwało w papierach po Romanie i Marii Kozłowskich, z którymi była spokrewniona i z którymi w podobnym czasie studiowała na Sorbonie. Rozbłysła trzema książkami wydanymi w Paryżu w latach 1937−39: „Le probleme de la substance”, „Contingence, liberté et la personnalité humaine” oraz „L’unité de la matiere et le probleme des transmutations”. Książki te poddały analizie zagadnienia filozoficzne związane z przewrotem pojęć w dwudziestowiecznej fizyce. Widoczny był w nich wpływ myśli Bergsona, także w jej ostatnich pracach, artykułach „Les métamorphoses de l’espace et du temps dans la mémoire” (1949) oraz „La crise de la physique contemporaine et la conversion idéaliste” (1955).

Konczewska nie była jedynym filozofem starającym się interpretować współczesną naukę pod wpływem idei Bergsona. W tym samym roku 1912 w Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu podjął badania Pierre Teillhard de Chardin, filozof, teolog i uczony, dla którego „Ewolucja twórcza” Bergsona (1907) stała się najważniejszym katalizatorem jego wizji ewolucji świata.

Autorka przesłała wspomnienie do redakcji „Odrodzenia”, opisując je jako część szerszych wspomnień. W lakonicznym, uprzejmym liście Karol Kuryluk odmówił jego druku. Był styczeń 1948 roku i nad Polskę nadciągał mróz ze Wschodu...

Śródtytuły w tekście pochodzą od redakcji „FA”.