O kształceniu pedagogów

Bogusław Śliwerski


Wydział Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu zorganizował w dniach 27−28 marca 2008 w Obrzycku konferencję Współczesna pedagogika – stan i perspektywy kształcenia na studiach uniwersyteckich. Wziąłem w niej udział na zaproszenie dziekana wydziału prof. Wiesława Ambrozika i nie ukrywam, że jestem pod wrażeniem tego spotkania, gdyż po raz pierwszy zorganizowano debatę na temat kondycji pedagogiki jako kierunku kształcenia, w której uczestniczyli z referatami dziekani wydziałów uniwersyteckich i akademii pedagogicznych z całego kraju.

Dawno nie słyszałem tak radykalnej krytyki i samokrytyki. Być może była ona spowodowana tym, że składali ją najczęściej kończący już swoją kadencję dziekani, a więc uwolnieni od lojalnej ciszy nad uniwersyteckim „trupem”. To niewątpliwie także swoistego rodzaju ostatnie uwagi krytyczne do własnych środowisk akademickich, a więc do dziekanów wybieranych na nową kadencję 2008−12, ale i do władz resortu nauki i szkolnictwa wyższego, do Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego, Państwowej Komisji Akredytacyjnej i do Uniwersyteckiej Komisji Akredytacyjnej. Nie będę ujawniał w tym miejscu osób i uczelni, które zostały wychłostane przez kije samobije, bo jak się uderzy w stół, to nożyce się odezwą w wielu miejscach. Niech się więc czytelnicy sami domyślą, o których uniwersytetach jest tu mowa, co dręczy obecnych dziekanów i gdzie tak naprawdę źle się dzieje.

Sól w oku

Z jednej strony lamentowano, że aż 236 888 osób studiuje w naszym kraju na kierunku pedagogika (co ósmy student studiuje pedagogikę), z drugiej zaś zastanawiano się nad tym, co będzie, jeśli od przyszłego roku akademickiego zgłosi się na te studia mniej kandydatów. Nie rozumiem zatem, dlaczego utyskuje się na silną nadreprezentację studentów pedagogiki w szkolnictwie wyższym, skoro dzięki temu istnieje nareszcie niepowtarzalna szansa na rozmiłowanie młodych ludzi w tej nauce i jej praktycznych aplikacjach?

Kiedy dziekani są we własnym środowisku, narzekają, ubolewają, jak to niedobrze, że mają tak dużo studentów pedagogiki, ale przecież to ze studentów pedagogiki żyją uczelnie, to dzięki tym studentom naukowcy prowadzą swoje badania, nie wspominając o znaczących z tego tytułu wpływach do kas uczelnianych. Trzeba bowiem zauważyć, że uczelnie państwowe otrzymują na każdego studenta stacjonarnego (a stanowią oni 53 proc. wszystkich studiujących na kierunku pedagogika) dotację z budżetu państwa, a dodatkowo studenci niestacjonarni (zaoczni – 47 proc.) wpłacają (podobnie jak uczelniom niepaństwowym) własne pieniądze z tytułu kosztów studiów. Powszechne staje się więc powiedzenie, że „konto a vista z każdego zrobi magistra”. Nie ukrywano przy tym, że tak naprawdę to pedagogika, jako kierunek studiów, utrzymuje uniwersytet. Są to jedne z najmniej kosztochłonnych studiów. Opłaca się zatem je uruchamiać nie tylko w uniwersytetach, ale także w uczelniach technicznych, artystycznych, rolniczych, a nawet medycznych.

Problemem jest to, że 45 proc. ogółu studiujących pedagogikę w naszym kraju zdobywa wykształcenie w szkolnictwie niepaństwowym, w tym 12 proc. studiuje na studiach stacjonarnych, a 88 proc. na niestacjonarnych. To jest solą w oku władz wydziałów pedagogicznych uczelni państwowych. Uważają one bowiem, że tylko uniwersytety czy akademie pedagogiczne mają właściwe warunki do prowadzenia tych studiów. Jeśli zatem tak dużo młodzieży chce studiować pedagogikę, to albo resort nauki i szkolnictwa wyższego zwiększy limity przyjęć, a tym samym da na to kasę, albo spowoduje, że uczelnie niepaństwowe będą musiały zrezygnować ze swoich „ambicji” kształcenia.

Chwasty w hospicjum

Po drugie, narzekano na fatalny stan kadrowy w uczelniach państwowych (choć nie wiem, jaki ma to sens, skoro w uczelniach niepaństwowych pracują na drugich i wielokrotnych etatach ci sami profesorowie i doktorzy z uczelni państwowych, a także emerytowani już naukowcy). Powołując się na dane GUS wyliczono, że przy tej liczbie studiujących pedagogikę w całym kraju na 1 profesora tytularnego przypada 236 studentów, a na 1 doktora habilitowanego – 386. Od początku lat 90. pięciokrotnie wzrosła liczba studiujących pedagogikę, natomiast nie towarzyszył temu adekwatny przyrost liczby samodzielnych pracowników nauki, czyli profesorów i doktorów habilitowanych.

Kto zatem kształci studentów pedagogiki? Głównie pracownicy ze stopniem naukowym doktora. Wielu z nich w ogóle się nie rozwija, nie prowadzi badań, nie aktualizuje swojej wiedzy. Blokują swoją obecnością w uczelniach państwowych miejsca dla młodszych, ambitnych. Zajęcia z pedagogiki w coraz większym zakresie prowadzą psycholodzy, teolodzy, filozofowie, socjolodzy, którzy nie spełnili się w swoich dyscyplinach naukowych, a pedagogikę traktują jako łatwy kąsek do własnego awansu.

Efektem tego procesu jest „zachwaszczenie” pedagogiki. Na jej schyłkowość jako nauki w uniwersytecie mają wpływ czynniki personalne i luka pokoleniowa. Przede wszystkim to wieloetatowość profesorów i doktorów, lekceważenie przez nich zajęć na studiach niestacjonarnych, kuriozalne przechodzenie przez pracowników w wieku przedemerytalnym na emeryturę, by następnego dnia zatrudnić się ponownie, ale już jako osoby finansowane przez ZUS. Ich zatrudnienie w uniwersytetach blokuje etaty dla młodych pokoleń. W jednym z uniwersytetów wśród 13 profesorów tytularnych aż 6 to emeryci, a 2 kolejnych pojawi się w najbliższym roku. Mówi się już o tym wydziale pedagogicznym, że to „hospicjum”. Likwiduje się w związku z tym katedry, zakłady naukowe.

Kultura ciszy

Po trzecie, dziekani są przekonani, iż z tytułu masowości studiów na tym kierunku mamy do czynienia z obniżeniem ich jakości. Zajęcia bowiem odbywają się w licznych grupach, przeważają formy wykładowe, a studenci nie sięgają do lektur naukowych, hołdując raczej tekstom popularnonaukowym czy nawet wiedzy potocznej. W związku z tym, że zajęcia z nimi częściowo prowadzą osoby spoza pedagogiki, niejako „przyklejone” do tej nauki, trudno, by mogły one w sposób kompetentny w nią wprowadzać. Redukuje się wymagania wobec studentów. W pracach magisterskich pojawiają się odniesienia już nie do literatury naukowej, ale do stron internetowych typu www.ściąga.pl. Uniwersytety stają się czymś w rodzaju „korytarza”, po którym przemieszczają się tłumy studentów nie znajdujących miejsca na chwilę zatrzymania się, zastanowienia, na spotkanie z profesorem. Studenci tworzą swoistą „kulturę ciszy”, przyzwalając na taki sposób ich traktowania.

Po czwarte, w wyniku walki o studenta (student = pieniądz) pojawiają się w ramach kierunku pedagogika kuriozalne specjalności, które nie tylko ośmieszają tę naukę, ale i deprecjonują wartość studiów, jak np. pedagogika z kosmetologią, pedagogika survivalu, pedagogika turystyki. Dyrektor jednego z instytutów pedagogicznych żalił się, że z jednej strony kpi się i żartuje z pedagogiki i pedagogów, ale z drugiej żąda od nich, by wymyślali kolejne, atrakcyjne rynkowo specjalności (np. pedagogika babysiter). To oszukiwanie studentów, iż nabędą jakieś kompetencje, które mają swoje naukowe upełnomocnienie. Zajęcia na tych specjalnościach prowadzą bowiem nie pedagodzy, ale medycy, kosmetolodzy, geografowie, biolodzy, więc fachowcy w ramach swoich dziedzin wiedzy, ale absolutnie niekompetentni w zakresie nauk o wychowaniu.

Z czego zatem jesteśmy zadowoleni? Ku czemu zmierzamy? Czy ma sens rozszerzanie w nieskończoność obszaru zainteresowań badawczych nauk pedagogicznych? Czy wszystko musi być pedagogiką? Dlaczego nie bronimy prestiżu pedagogiki w społeczeństwie? Odstąpiono od egzaminów wstępnych na pedagogikę, bo pedagogiem może być każdy. Obniża się też wymagania wobec studentów. W uniwersytetach stosuje się taryfę ulgową, zbytni liberalizm, w wyniku czego prawie wszyscy studenci otrzymują oceny bardzo dobre i dobre. Brak selekcji sprawia, że aby otrzymać stypendium na pedagogice, trzeba mieć średnią ocen na koniec semestru rzędu 4,9, a na innych kierunkach 3,9. Studenci pedagogiki nie mają pogłębionej wiedzy biomedycznej i z zakresu higieny, więc nie potrafią reagować na pojawiające się syndromy nieadekwatnych zachowań uczniów. To nie ADHD jest powodem agresji wśród części uczniów, ale ich niedożywienie. Zapomina się, iż do szkół chodzi nie tylko mózg dziecka, ale całe jego ciało.

Tonący... brzydko się chwyta

Po piąte, zanika w uczelniach państwowych, a w niektórych niepaństwowych jest pozorowane, prowadzenie badań naukowych. Niektórym się wydaje, że jeśli zorganizują jakąś konferencję, w trakcie której ktoś wygłosi referaty, będzie to wystarczające świadectwo prowadzonych badań. Pedagodzy przegrywają z naukowcami innych dyscyplin humanistycznych konkursy o finansowanie badań własnych. Tylko nieliczne wnioski o granty uzyskują pozytywne opinie i są dofinansowywane z budżetu państwa. Jeśli są już one prowadzone, to nie ma żadnej ich koordynacji. Nastąpiła tak silna dezintegracja badań, że już nikt nie wie, jakie problemy są podejmowane przez naukowców innych ośrodków akademickich. Mało kto interesuje się czyimiś projektami badawczymi. Nie poszukuje się do własnych badań partnerów z innych nauk – społecznych, humanistycznych czy przyrodniczych.

Wszystko to sprawia, że moc nawet wartościowych wyników badań nie trafia do opinii publicznej czy do władz. Brakuje przy tym badań prognostycznych, podejmowania ekspertyz, które miałyby istotne znaczenie dla planowania przez polityków rozwoju państwa. Tymczasem potrzebne są w naszym społeczeństwie „czarne scenariusze”, których autorzy ostrzegaliby przed możliwymi kryzysami, wskazywaliby na to, co się stanie, jeśli pewne rozwiązania nie zostaną wprowadzone w życie.

Po szóste, w uniwersytetach dominuje model rywalizacji antagonistycznej, w świetle której, aby jeden mógł pływać, drugi musi utonąć. Rywalizacja między wydziałami niszczy efektywną współpracę, rodzi wzajemną wrogość i podejrzliwość. Fatalny klimat, złe stosunki międzyludzkie rzutują na upadek obyczajów, także na spadek aktywności zawodowej, co prowadzi do wypalenia lub pozorowania pracy.

Źle też służy nauce wyniszczająca rywalizacja między uczelniami państwowymi a niepaństwowymi, brak wzajemnych projektów i współpracy. Jeszcze gorzej obłuda i cynizm u niektórych profesorów, którzy pełniąc funkcje dziekańskie czy prodziekańskie w uniwersytecie podpisują cichcem przed swoimi zwierzchnikami deklaracje o gotowości zatrudnienia się w uczelni niepaństwowej, kiedy ta tylko uzyska na tej podstawie uprawnienia do prowadzenia studiów II stopnia czy do przeprowadzania przewodów naukowych, ale w istocie jest to jedynie gra na jednostronne wykorzystanie którejś z nich.

Wyraźny jest zanik twórczości naukowej. O ile 5 lat temu na pewnym wydziale pracownicy opublikowali łącznie 308 rozpraw naukowych, o tyle już w ostatnim roku zaledwie 182. Coraz rzadziej publikuje się w językach obcych, natomiast coraz częściej w czasopismach marginalnych. Niepokojące są doniesienia o plagiatach i autoplagiatach prac naukowych, by tylko zaspokoić oczekiwania władz podstawowych jednostek co do ilości „wyprodukowanej wiedzy”.

Chaos prawny

Po siódme, prawo w naszym kraju jest eklektyczne, w związku z czym przygotowujemy w czasie studiów do rozwiązań, które bardzo szybko przestają obowiązywać lub są przedmiotem nieustannej krytyki. Wymusza to uzupełnianie kwalifikacji na studiach podyplomowych, ale – niestety – są uczelnie, które tę formę kształcenia realizują w sposób nieuczciwy, skracając czas studiów, włączając do prowadzenia zajęć pseudospecjalistów czy zastępując studia krótkimi formami typu kursy umiejętności. Nikt nie kontroluje uprawnień szkół wyższych do prowadzenia studiów podyplomowych, toteż w specjalnościach psychopedagogicznych kształci się w tej formie w uczelniach technicznych, medycznych i ekonomicznych, mimo że wiele z nich nie posiada uprawnień do prowadzenia studiów na kierunku pedagogika. Prawo oświatowe jest tak przeregulowane, że już mało kto jest w stanie prześledzić wszystkie zmiany, jakie w nim nastąpiły w ostatnich latach. Kształci się zatem do ról nauczycielskich, ale w zakresie częściowo niespójnym z obowiązującym prawem oświatowym.

Wydawałoby się, że ciężar uniwersyteckich „grzechów” jest duży i nie wiadomo, kto miałby teraz udzielić temu środowisku rozgrzeszenia oraz wyznaczyć mu pokutę. Na szczęście uczestnicy tej debaty mieli także szereg pomysłów na naprawę rzeczpospolitej pedagogicznej. Planują powołanie społecznego ruchu wsparcia oraz kolejne tego typu spotkanie. Mogliby w tym zakresie sięgnąć do doświadczeń oświatowych kadr kierowniczych, które powołały do życia ogólnopolskie stowarzyszenie, uruchomiły własną stronę internetową wraz z forum dyskusyjnym oraz organizują systematycznie, kilka razy w roku ogólnopolskie konferencje, by się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć, a nie tylko narzekać na istniejące bariery czy przeszkody. Jedynie w jedności, solidarnej współpracy są w stanie zmienić coraz gorszą opinię o pedagogice, ale nade wszystko zmienić warunki jej studiowania.

Prof. dr hab. Bogusław Śliwerski, specjalista w dziedzinie pedagogiki ogólnej i porównawczej oraz teorii wychowania, pełni funkcję rektora Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi.