Markiewicze. Cz. 1 – Wielki start

Cz. 1 – Wielki start Magdalena Bajer


Przywykliśmy szukać początków tradycji inteligenckich w rodzinach szlacheckich, ziemiańskich, czasami z dziada pradziada żyjących w mieście, wyjątkowo w chłopskich. Pośród Polaków wywodzących się od przodków różnej narodowości – Niemców, Francuzów, Żydów, Włochów, Szwedów... Z tych rodzimej proweniencji najwięcej stało się inteligentami w XIX wieku, po rozbiorach i wskutek prześladowań ze strony zaborców, którzy konfiskowali majątki skazując na pracę dla innych.

Są wszakże świeższe a odmienne początki rodów, które stają się uczonymi z motywów osobistych, nie dziejowych, jakkolwiek sądzę, że sytuacja historyczna – odzyskanie przez Polskę niepodległości, przebudzenie ze „snu o bezgrzesznej” na krótki, ale intensywny dla światłych i aktywnych czas między wojnami – nie była bez znaczenia.

Prof. Henryka Markiewicza znam długo – z książek, które wiele lat temu należały do kanonu studenckich lektur polonistycznych. Nie było jeszcze wtedy syntezy−podręcznika Pozytywizm jego pióra w IBL−owskiej serii Historia Literatury Polskiej, ale też nie było w ogóle nowych podręczników akademickich, a z przedwojennych korzystać nie kazano. Dopiero od lat 60. zaczęły się ukazywać – z inicjatywy i pod redakcją profesora – wybory pism wielkich dawnych mistrzów humanistyki i wiedzy o literaturze: Piotra Chmielowskiego, Stanisława Tarnowskiego, Zygmunta Łempickiego. Jego własne wczesne prace prezentowały marksistowską metodologię badań, która pociągała odniesieniem zjawisk literackich do historii, do wyróżników cywilizacyjnych epoki, w której powstawały.

Wejście w świat książek

Prof. Markiewicz zaprosił mnie na rozmowę do domu. Wysoki pokój w krakowskim mieszkaniu jest cały obstawiony regałami. Na wyższe półki trzeba sięgać z drabiny i dwie drabiny stoją w pogotowiu. Nie wiem, czy książki gospodarza stoją razem, ale zajęłyby spory fragment biblioteki.

Rodzinna pamięć ich autora sięga niedaleko wstecz. Nie znał żadnego swojego dziadka. Ci po mieczu odumarli syna bardzo wcześnie, babcia macierzysta odeszła, gdy wnuk miał parę lat.

Ojciec, pracując i mieszkając kątem w sklepie, chodził do krzeszowickiej szkoły powszechnej, gdzie nauczyciel powiedział mu w pewnym momencie: „Niczego się tu już nie nauczysz, szkoda czasu i wysiłku”. Zdaniem syna, był człowiekiem bardzo inteligentnym i zdolnym. Samodzielnie opanował sztukę polskiej i niemieckiej korespondencji handlowej (ten drugi język znał perfekt), księgowości, pięknego pisma kaligraficznego. W młodości jeździł do krakowskich teatrów na niemal wszystkie przedstawienia, czytał Dostojewskiego (po niemiecku).

Matka przyszłego humanisty skończyła siedem klas szkoły wydziałowej i zajmowała się domem, do wychowania dzieci przykładając wielką wagę, choć ambicji związanych z ich życiowymi drogami nie formułowała głośno. A były w tym domu jasne wyobrażenia owych dróg – poprzez zdobywanie wiedzy, poprzez możliwie wielostronne, a zarazem głębokie poznawanie świata. Wymagania rodziców dotyczyły przede wszystkim szkolnych ocen, egzekwowano je „przemawiając do ambicji”. Pan profesor wspomina, że na niego to silnie działało i każde niepowodzenie (nie było ich zbyt wiele) ciężko przeżywał.

„Mentorem i przewodnikiem” Henryka stał się starszy o 9 lat Zygmunt Blumenfeld, brat cioteczny, jedynak, który traktował go jak brata i przyjaciela. Zabierał na spacery, na pływalnię, nawet na... randki, po trosze w charakterze przyzwoitki.

Było to w Krakowie, dokąd ojciec mojego gospodarza wyjechał jeszcze przed małżeństwem, znajdując pracę najpierw jako księgowy, potem ajent handlowy znanych zagranicznych producentów wysokogatunkowych alkoholi, z czasem stał się wspólnikiem firmy posiadającej ich przedstawicielstwo na Małopolskę. Wymagało to z pewnością bystrego i lotnego umysłu, umiejętności konwersowania z bardzo różnymi ludźmi – właścicielami wytwórni, spółek transportowych, restauratorami, kelnerami, ogłady i znajomości języków.

Prof. Markiewicz nie uważa swego domu za inteligencki, stwierdzając kategorycznie, że inteligencka tradycja od niego dopiero się zaczyna. Podkreśla przy tym obecność w nim wielu książek i to, że książki żyły – codziennie czytane dzieciom głośno. Przyszły autor wielu książek o książkach wspomina to jako największą przyjemność swego dzieciństwa. Przyznaje, że matka była znakomitą lektorką, ale on chciał czytać sam i już w pierwszej klasie posiadł tę umiejętność. W następne wakacje przeczytał Robinsona i Guliwera – lektury nie najłatwiejsze dla ośmiolatka.

Historia w książkach i w życiu

W te same wakacje, spędzane z rodzicami i wujostwem w Zakopanem, nieodłączny Zygmunt pokazał mu w Dolinie Kościeliskiej płaskorzeźbę „śpiącego rycerza”, budząc nagłe zaciekawienie historią, po wakacjach zaś pomagał je zaspokoić zaopatrując chłopca w lektury traktujące o dziejach Polski. Znakomita pamięć pozwalała Henrykowi trwale przyswajać ich treść, a odwdzięczać się kuzynowi pisaniem wypracowań dla jego koleżanek gimnazjalnych. W r. 1932 dziesięcioletni uczeń napisał kompilacyjną historię powstania listopadowego liczącą 80 stron kancelaryjnych rękopisu.

Słuchając o tym myślałam, że w dziecinnej fascynacji tkwi może jedno ze źródeł późniejszej skłonności do marksistowskiego „historyzowania” w badaniach literackich pana profesora.

Na ten sam rok prof. Markiewicz datuje przesunięcie się zainteresowań w stronę literatury, choć oczywiście odbywało się to stopniowo. Wpływ miała lektura Konrada Wallenroda i powieści Sienkiewicza, a także przypadająca akurat wtedy 25. rocznica śmierci Wyspiańskiego, obchodzona w Krakowie bardzo uroczyście, ze znakomitą inscenizacją Wesela.

Troszczący się bardzo o edukację syna rodzice posłali go (po dobrych szkołach powszechnych) do starannie wybranego gimnazjum im. Sobieskiego, którego skończyć nie pozwoliła mu historia.

Z początkiem wojny uciekł z Krakowa, żeby okrężną drogą trafić do Lwowa, gdzie znalazł się również jego ojciec, który odbył kampanię wrześniową jako sanitariusz. Po półrocznym chodzeniu do tamtejszej szkoły Henryk Markiewicz uznał, że sowieckie nauczanie w przyszłości mu się nie przyda i zmienił miejsce edukacji na Ossolineum (czynne pod okupacją), skupiając się na lekturach z zakresu historii oraz historii literatury, co miało się okazać bardzo pożyteczne.

Odmówiwszy przyjęcia sowieckich paszportów ojciec i syn czekali na wywózkę, która „szczęśliwie” nie zawiodła ich do łagru, lecz „na posiołek” do pracy. Uwolnieni na mocy paktu Sikorski−Majski powędrowali na południe, do Uzbekistanu, gdzie ojciec zmarł w szpitalu, właściwie z głodu; syn, podkarmiany w innym, polskim szpitalu przez pielęgniarkę, przeżył (Henryk Markiewicz opisał swoje przejścia wojenne w książce Mój życiorys polonistyczny – z historią w tle, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002). Zaopiekował się nim dalej, późniejszy wybitny historyk Juliusz Bardach, który wtedy sprawował pieczę organizacyjną nad owym szpitalem.

Jeszcze przed wyjazdem do kraju, pracując etatowo w Związku Patriotów Polskich, Henryk Markiewicz wstąpił do PPR, zgłosił się więc do komitetu partii po powrocie do Krakowa w r. 1946. Skierowany do pracy redaktorsko−dziennikarskiej w partyjnych gazetach, nie traktował tych zajęć jak życiowego celu, pragnąc studiować i wiedząc, że takie jest przeznaczenie człowieka wychowanego wśród książek. Poszedł do działającej po wojnie komisji, która przyznawała prawo studiowania osobom niemającym matury. W życiorysie napisał o ogłoszonych przed wojną (w pismach dla dorosłych) kilku artykułach historycznoliterackich, a na pytanie o lektury wymienił kilkadziesiąt przeczytanych prac naukowych. Komisja złożona m.in. z profesorów UJ pozwoliła mu studiować polonistykę.

Życie z literaturą... w historii

Marksistowską inicjację Henryk Markiewicz przeżył wcześniej, czytając przed wojną Bertranda Russella, a w ZSRR Lenina i Plechanowa. Nie zaślepiała go – jak wiedzą poloniści wychowani na książkach profesora o pozytywizmie, modernizmie, o Prusie i Żeromskim – ta metoda interpretacji rozwoju literatury. Traktował ją jak jedną z możliwych – interesującą i płodną intelektualnie. Przemyśliwał o połączeniu tego podejścia z innym, które marksiści opatrzyli epitetem „formalizm”, uznającym autonomię dzieła literackiego.

Drogę naukową zaczynał pod skrzydłami starej krakowskiej profesury, w warunkach gdy ludzie tacy, jak Juliusz Kleiner, Stanisław Pigoń, Zenon Klemensiewicz, Kazimierz Wyka, mimo nieufności nowych władz, mieli jeszcze w uniwersytecie głos decydujący.

Swoich mistrzów profesor wspomina jak najlepiej, ilustrując ich stosunek do młodego zwolennika nowych prądów przypadkiem własnego magisterium. Otóż, po jakimś wygłoszonym przezeń referacie, Pigoń zapytał Wykę, dlaczego ten młody człowiek nie robi magisterium. Dowiedziawszy się, że czuje się jeszcze nieprzygotowany, postanowił zrobić nań „zasadzkę”. Polegała na tym, że zleciwszy Markiewiczowi sprawozdanie ze studenckich repetytoriów, które ten organizował, zadał mu dwa pytania historycznoliterackie, po czym zjawił się Wyka, również z pytaniami, a na końcu obaj pogratulowali studentowi egzaminu, prosząc, by wybrał jedną ze swoich prac na pracę magisterską.

Dalszą drogę mój rozmówca referuje bardzo skrótowo, uważając, że jest typowa dla ludzi poświęcających się nauce i nauczaniu. Jeszcze przed owym pochlebnym dlań zakończeniem studiów zaczął pracować w Instytucie Badań Literackich PAN, łącząc to przez pewien czas z funkcją redaktora naczelnego krakowskiego tygodnika „Życie Literackie”. Od r. 1960 był zastępcą redaktora naczelnego „Pamiętnika Literackiego”. W r. 1956 został profesorem UJ. Jest członkiem rzeczywistym PAN i członkiem czynnym PAU. Pełnił różne funkcje w towarzystwach i komitetach naukowych. Otrzymał wiele prestiżowych nagród.

Szereg lat kierował uniwersyteckim Instytutem Filologii Polskiej, a kiedy po Sierpniu ‘80 odbywały się wolne wybory na to stanowisko, prof. Markiewicz, który był członkiem „Solidarności” i popierał idee ruchu, nie zamierzał kandydować. Zebranie wyborcze potoczyło się tak, że uległ namowom i został dyrektorem na kolejną kadencję, co wspomina z satysfakcją, dodając (z zastrzeżeniem, by nie wziąć tego za przechwałkę): – Po ‘81 roku ze spokojem mogłem spojrzeć w oczy każdemu ze swoich kolegów i pracowników instytutu. Tak samo po stanie wojennym.

Henryk Markiewicz ożenił się podczas wojny z „koleżanką na zesłaniu”, która była wychowawczynią w domu dziecka. Po powrocie do Krakowa zarabiała na życie krawiectwem, a gdy przyszedł na świat pierworodny syn i po dziesięciu latach drugi, poświęciła się domowi oraz temu, żeby w tym domu mąż miał najlepsze warunki do pisania książek, dzieci zaś rosły w klimacie intelektualnych ambicji i doznawały intelektualnych satysfakcji. Jak to się udało, opowie w następnym numerze starszy syn, prof. Ryszard Markiewicz.