Doktoraty

Leszek Szaruga


Ponieważ nigdy nie zajmowałem się „pisaniem doktoratu” – po prostu doktoratem okazało się to, co „sobie” napisałem – teraz z zainteresowaniem przyglądam się trudowi moich i cudzych doktorantów. W dodatku w dwóch krajach – w Polsce i w Niemczech. I już na samym początku pojawia się istotna różnica. O ile w Polsce doktorat, już po obronie, może być polecany jako praca nadająca się do druku, o tyle w Niemczech obrona jest do druku pracy wstępem, a dyplom otrzymuje się dopiero po publikacji. Sama procedura niemiecka wymusza wyższy poziom, gdyż rzecz nie jest tworzona do archiwum, lecz poddana zostaje kryterium „drukowalności”. Niby niewielka różnica, ale jednak…

Tam występuję wyłącznie w roli recenzenta, tutaj jako promotor obserwuję wszystko od początku. I w większości przypadków procedura jest podobna jak podczas przystępowania do pisania pracy magisterskiej. Student upatruje sobie promotora (choć są uczelnie, w których – skandal! – bywa promotorowi „przypisywany”; narusza to podstawowe zasady wolności nauki) i rusza do boju. Najczęściej ogłasza po prostu: „chciałbym (chciałabym) pisać u pana pracę doktorską”. Powiadam, że mi miło i pytam o temat. Wtedy też słyszę coś, co mnie po prostu zniewala, a mianowicie, że on (ona) oczekuje tematu ode mnie. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko tyle, że to ja mam osobie z doktorskimi ambicjami wyznaczyć pole jej zainteresowań czy nawet pasji badawczych.

To objaw dość typowy dla tych, którzy pojawili się na studiach doktoranckich po to, by „zrobić doktorat”. Wszystko jedno o czym, wszystko jedno u kogo, byle mieć, jak to się kiedyś mówiło, „dzwonek przed nazwiskiem”. Nie twierdzę, że tak jest zawsze, ale wiem, że coraz częściej. I jest to efektem rozbudowy – nieuniknionej – kolejnego etapu studiów, jakim są studia doktoranckie. Ta produkcja dyplomów o coraz niższej wartości ma, w moim mniemaniu, cel nieokreślony. Bo nie jest prawdą, że studia doktoranckie służą zdobywaniu wiedzy, że kształtują osobowości badawcze. Przeciwnie, to kolejny dowód na postępującą infantylizację szkolnictwa wyższego, co wymownie potwierdzają prowadzone przez doktorantów „dzienniczki ucznia” – z ocenami, zaliczeniami itp. Wiadomo, że to wszystko fikcja, ale siłą rozpędu fikcję ową rozwija się i kultywuje.

Bywa jednak, że kandydat na doktoranta przychodzi z dość wyraźnie zarysowanym projektem swej pracy, z jakimś w miarę spójnym pomysłem i, co najważniejsze, z przekonaniem, że to sprawa ważna, która i mnie powinna zainteresować. W dodatku bywa tak jeszcze, że ów kandydat należy do wąskiego grona ludzi oczytanych i względnie swobodnie poruszających się także poza bezpośrednio go interesującą dziedziną wiedzy. Takich właśnie ludzi, którzy winni się przede wszystkim skupić na własnej pracy, tok studiów rozprasza, stanowi dla nich zbędny balast. Najgorsze w tym wszystkim jest usytuowanie doktoranta – między studentem a młodszym pracownikiem naukowym (w końcu jest obciążony jakimś minimum obowiązków dydaktycznych), przy czym studentem już nie jest, a pracownikiem naukowym nie wiadomo czy zostanie. Jego status jest w gruncie rzeczy nieokreślony, w odróżnieniu od starego dobrego systemu, w którym magister zatrudniony przez uczelnię miał pozycję asystenta, mniej więcej wiedział, na czym stoi i, co najważniejsze, miał stały kontakt ze swym promotorem.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę z faktu, że uruchomienie i rozwijanie systemu studiów doktoranckich prowadzi do zwiększenia liczby ludzi legitymujących się właściwym dyplomem. Statystycznie podnosi to wskaźniki wykształcenia, choć z drugiej strony wiadomo, że ta fabryka dyplomów doktorskich przynosi w efekcie obniżenie poziomu – to po prostu nieuniknione. Przeciwdziałać temu zapewne nie sposób. Mechanizmy umasowienia nauki są nie do zatrzymania i walka z nimi musiałaby być równie skuteczna, jak dziewiętnastowieczny angielski ruch niszczycieli maszyn. Trzeba zatem przyjąć to, co jest, z dobrodziejstwem inwentarza.

Ale warto z tego wyciągnąć wnioski. Dla mnie logiczną konsekwencją tego stanu rzeczy jest konieczność obrony habilitacji jako jedynej w tej chwili bariery przed inwazją bylejakości w życiu naukowym. Uparte powracanie do dyskusji nad sensem istnienia habilitacji zaczyna mnie powoli irytować. To dążenie do drogi na skróty w tym, co się nazywa „karierą akademicką”. Znam na pamięć argumenty mówiące o tym, że niejeden prosty doktor jest bardziej naukowo sprawny niż wielu profesorów. Ale to nie jest argument za tym, by uczynić go profesorem. To jedynie argument mówiący o tym, że ta profesura jest do bani i że źle działają mechanizmy selekcji naukowej. Zniesienie habilitacji owych mechanizmów nie uzdrowi, wręcz przeciwnie, obok kilku słusznie wypromowanych doktorów tytuły profesorskie uzyska gromada doktorów na to niezasługujących.

Można sobie jednak wyobrazić inne rozwiązanie, być może radykalne, lecz przecież zarazem niesłychanie efektowne. Możemy mianowicie otworzyć kolejny etap studiów, który dla prostoty nazwać możemy studiami profesorskimi. Nie mogą one trwać zbyt krótko, w końcu wykształcenie profesora wymaga czasu. Będą to więc, powiedzmy, studia ośmioletnie, ale też nie należy wykluczyć toku indywidualnego, który ten proces uzyskiwania profesury przez jednostki wybitnie zdolne przyspieszy.