Stocznie czy uczelnie?

Leszek Szaruga


Na łamach „Europy” pisze Andrzej Mencwel: „Komisja Europejska zarzuca Polsce, że stocznie skonsumowały już pięć miliardów pomocy państwowej. Gdyby tyle państwo polskie wyłożyło na naukę, mielibyśmy przełom, który uruchomiłby inne niż tradycyjne czynniki rozwoju. (…) Finansowanie oświaty czy służby zdrowia przez państwo to nie tylko kwestia wspierania podstawowych dla życia społecznego obszarów, ale i historycznej odpowiedzialności. Dziś nie można już ujmować problemu tak jak w latach 90., kiedy mówiono, że lepsza od inwestowania środków państwowych w szkolnictwo wyższe jest jego prywatyzacja. (…) Nieszczęściem jest to, że częściowo sprywatyzowane zostały uczelnie publiczne, które muszą prowadzić działalność zarobkową, co w sposób oczywisty obniża jakość wszystkiego, czym się one zajmują”.

Wszystko to prawda. Uczelnie stają się kombinatami dydaktycznymi, w których kwestia badań naukowych spychana jest na dalsze miejsce, jeśli już zaś powstają zespoły i projekty badawcze, o ich finansowanie trzeba się ubiegać na zewnątrz, gdyż same uniwersytety na to grosza nie dają. Rzecz w tym, że poważny kombinat produkcyjny – tu chodzi o „produkowanie” dyplomów licencjackich, magisterskich i doktorskich – bez zaplecza badawczego przemienia się w zacofaną manufakturę, której pracownicy zdolni są najwyżej, jak to określił niedawno któryś z naszych kolegów, do obsługi zmechanizowanej łopaty. Sytuacja zmieni się nieprędko, gdyż wciąż nie dorobiliśmy się w wolnym kraju systemu wspierania nauki ze źródeł innych niż państwowe. A to z kolei źródło pozostaje zbyt skąpe, by doprowadzić do przezwyciężenia kryzysu.

Zastanawiam się natomiast nad delikatną kwestią podniesioną w artykule prof. Mencwela, a tyczącą alternatywy: stocznie czy nauka. Polskie stocznie są nie tylko zwykłymi miejscami pracy, lecz także symbolami zainicjowanych u nas i w Europie przemian. Ich symbolicznej wartości na pieniądze przeliczyć się nie da. Nie sądzę, by w tych okolicznościach jakakolwiek ekipa zdecydowała się na zamknięcie tych obiektów przemysłowych. Walka o przetrwanie stoczni nie jest jednak łatwa, a warunki stawiane przez Brukselę wyjątkowo niesprzyjające.

Z drugiej strony, utrzymywanie nierentownych przedsiębiorstw też nie jest dobrym rozwiązaniem i rzeczywiście owe pięć miliardów, o których wspomina Mencwel, można by z większym dla wspólnego dobra pożytkiem wykorzystać. Oczywiście – nikt nie jest w stanie obliczyć, jaką wartość ma ratowanie symboli i czy w dłuższej perspektywie okaże się ono korzystne. Nie brak głosów mówiących, że rzecz się nie opłaca, podczas gdy najmniejszej wątpliwości nie ulega fakt, iż jest sporo dziedzin naszego życia, w które te pieniądze można z olbrzymim pożytkiem zainwestować i z pewnością nauka do nich należy. Za modernizację trzeba płacić, a sentymenty mogą się okazać zbytkiem nadmiernie kosztownym.

Czy jednak alternatywa – stocznie lub nauka – jest nie do ominięcia? Na to pytanie mogą sensownie odpowiedzieć wyłącznie specjaliści. Prawdą jest natomiast to, że nauka pilnie potrzebuje dofinansowania. Mówi o tym raport stworzony przez ekspertów i niedawno dość głośno prezentowany w prasie, komentowany pozytywnie przez premiera. Czy to oznacza, że rzeczywiście coś się w tej materii zmienia? Czy znów będzie tak, jak było dotąd – eksperci jedno, władza co innego? Potrzebne są decyzje, które do popularnych należeć nie będą, ale przecież władzę zdobywa się nie po to, by umacniać własną popularność, lecz po to, by tworzyć realne warunki modernizacji, nawet kosztem spadku poparcia. Ktoś wreszcie musi się zdobyć na dramatyczne cięcia, ale to oznacza spore ryzyko spadku w rankingach wyborczych.

I tutaj, jak się zdaje, widać jeden z mankamentów demokracji, jakim jest nieustanna troska poszczególnych partii o zwiększanie wpływów lub choćby utrzymanie wpływów. Nie jest to jednak mankament nieusuwalny. Cała sprawa sprowadza się do zmiany perspektywy: nie należy pytać o to, czy podejmowane decyzje są popularne, czy nie, ale o to, jak wyjaśnić ich zasadność. W polskiej polityce najbardziej brakuje umiejętności komunikowania się władzy z szeroką publicznością, zdolność przekonywania do własnych racji i wyjaśniania zasadności podejmowanych przedsięwzięć modernizacyjnych.

W swym artykule podnosi Mencwel kwestię historycznej odpowiedzialności polityków i jest to uwaga ze wszech miar słuszna. Ale ta odpowiedzialność może być zrozumiała dopiero w kontekście całego programu, spójnej wizji przyszłości stanowiącej fundament tego programu. Tymczasem już staje się banałem stwierdzenie, że nasze partie takich programów – w dodatku w sposób zrozumiały – nie potrafią wyartykułować. W efekcie wszystko widziane jest osobno, a poszczególne przedsięwzięcia jawią się jako szarpanina od Sasa do lasa: osobno służba zdrowia, osobno reforma armii, osobno nauka i osobno stocznie. Dopiero opowiedzenie takiego programu, który wszystko to scali i wyjaśni zasady postępowania, może doprowadzić do tego, że „niepopularne” decyzje uznane zostaną za uzasadnione, a tym samym nie będą zagrażały utratą popularności. I wówczas nikt nie będzie zadawał pytania: stocznie czy uczelnie?