Samorządowe szkoły wyższe?

Janusz S. Gruchała


Ustawa reformująca system szkolnictwa wyższego w Polsce weszła w życie niecałe trzy lata temu. Środowisko było z niej bardzo zadowolone: wyrażano opinie, że nowy akt uzdrowi sytuację, zbliży nasze uczelnie do europejskiej i światowej normy, a w ogóle – wszyscy będą szczęśliwi. Dziś wygląda to trochę inaczej.

Opracowane w ekspresowym tempie założenia zmian obejmują nie tylko szkolnictwo wyższe, ale również inne instytucje nauki. Niektóre propozycje reform są rzeczywiście radykalne, toteż bulwersują środowiska naukowe i wywołują dość gwałtowne reakcje. Gdyby chodziło tylko o sprzeciwy ludzi strzegących status quo, autorzy propozycji mogliby się czuć komfortowo: proponujemy zmiany, które uderzają w czyjeś interesy, więc opór jest zrozumiały, ale trzeba go pokonać. To mniej więcej powiedział premier Tusk podczas spotkania z przedstawicielami środowiska naukowego 16 kwietnia. Wydaje się jednak, że sytuacja nie jest tak jednoznaczna.

W propozycjach pojawia się niepokojący szczegół. Mówi się mianowicie o „pomysłach”. I rzeczywiście, niektóre projekty wyglądają jak swobodne idee. Po co, na przykład, było drażnić oponentów możliwością robienia doktoratu po licencjacie lub studiach inżynierskich, potem ograniczać go do 100 rocznie najbardziej uzdolnionych absolwentów, zamiast poprzestać na – możliwej i w dzisiejszym stanie rzeczy – indywidualizacji toku studiów, która najzdolniejszym pozwoliłaby zrobić magisterium w trzy lata? „Pomysł” bulwersuje, a pożądany skutek można osiągnąć bez drażnienia opinii.

Poważne skutki

O jednym z takich „pomysłów” warto tu powiedzieć więcej, może bowiem umknąć uwadze ogółu, zajętego zniesieniem habilitacji, uczelniami „flagowymi” czy stanem spoczynku dla profesorów. Dotyczy on trzydziestu pięciu publicznych uczelni zawodowych i może się okazać, że będzie jednym z nielicznych wprowadzonych w życie, jeśli uda się to zrobić na drodze administracyjnej, bez nowelizacji ustaw w parlamencie. Oto mianowicie wśród działań dotyczących zarządzania szkołami wyższymi znalazł się punkt następujący: „Przeniesienie PWSZ pod nadzór samorządu wojewódzkiego z zagwarantowaniem im autonomii w sprawowaniu władztwa i zarządu oraz zmniejszenie wymogów kadrowych do 2+4+2 (pozostawienie nadzoru MNiSW nad jakością zajęć dydaktycznych)”.

Mowa tu w istocie o dwóch działaniach. Drugie z nich jest z pewnością krokiem w dobrym kierunku, bowiem na studiach I stopnia dotychczasowy wymóg zatrudnienia na pełnym etacie trzech profesorów i sześciu doktorów uznaje się zgodnie za przesadny. Wprowadzając go, zrezygnowano przed kilku laty z konieczności zatrudniania osób z doświadczeniem zawodowym, toteż dziś studia I stopnia można prowadzić angażując nauczycieli akademickich, z których żaden nie pracował poza uczelnią. Dodajmy, że przed wejściem w życie ustawy z 2005 r. i rozporządzeń wykonawczych do niej obowiązywała osobna ustawa dla szkolnictwa zawodowego z 1997 r., wymagająca od kadry nauczającej doświadczenia poza szkolnictwem wyższym i wprowadzająca obowiązkowe, długie praktyki zawodowe jako integralny element programu nauczania. Dzięki temu uczelnie zawodowe mogły kształcić absolwentów lepiej przygotowanych do pracy, realizowały też w sposób modelowy ideę tzw. procesu bolońskiego. Można nawet powiedzieć, że były przez długi czas pionierami owego procesu w polskim szkolnictwie wyższym – szkoły akademickie wprowadzały trójstopniowy model studiów z pewnymi kłopotami (warto przypomnieć dyskusje w uczelniach technicznych na temat stacjonarnych studiów inżynierskich, których pewnie do dziś by nie było, gdyby nie przymus ustawowy).

Powrót do idei studiów zawodowych sensu stricto, to znaczy przygotowujących do pracy, cieszy, tyle że chciałoby się, żeby nie dotyczył tylko szkół zawodowych. Czy nie warto wprowadzić owego zmniejszonego minimum kadrowego na wszystkich studiach I stopnia, również w uczelniach akademickich? A może – powiedzmy tu rzecz niepopularną – i one powinny być zmuszone do myślenia o losach przyszłych absolwentów na rynku pracy, skoro przy rekrutacji nie ograniczają się do najzdolniejszych kandydatów na studia doktoranckie? Wydaje się, że same te uczelnie we własnym interesie powinny o tym myśleć w kontekście ubiegania się o kandydatów w latach demograficznego niżu.

Poważniejszy w skutkach wydaje się ministerialny projekt przeniesienia PWSZ pod nadzór samorządu wojewódzkiego. Znamienne jest, że sformułowano go nie pytając o zdanie zainteresowanych, to znaczy rektorów tych szkół; można było tę opinię zignorować, ale należało jej zasięgnąć. Tymczasem w kilkudziesięcioosobowym zespole powołanym rozporządzeniem ministra nie znalazł się żaden przedstawiciel tego sektora szkolnictwa wyższego, mimo że na styczniowej konferencji otwierającej cały proces prof. Andrzej Kolasa wygłosił jeden z głównych referatów. Wysoce prawdopodobne jest, że zespół obradujący m.in. nad losami publicznych szkół zawodowych i formułujący daleko idące wnioski składał się z osób, z których żadna nie zetknęła się bliżej z którąkolwiek z PWSZ.

Zaprzeczenie autonomii

Zapytać trzeba, czy projekt ów jest realny i czemu ma służyć? Z pewnością nie przyczyni się on do budowania spójnego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Nie jesteśmy krajem federalnym, toteż cedowanie kompetencji nadzorczych na władze samorządowe ma zupełnie inny wymiar niż np. w Niemczech. Wydawało się dotychczas, że proces boloński najlepiej wprowadzać u nas w systemie w miarę jednolitym, z jednym centrum.

Rodzą się ponadto pytania o spójność samego projektu ministerialnego. Skoro jednym z zadań jest wprowadzenie podobnych zasad finansowania studiów dla uczelni publicznych i niepublicznych, to czy niepubliczne szkoły zawodowe również znajdą się w niedalekiej przyszłości pod nadzorem władz samorządowych? Czy te PWSZ, które zdołają się przekształcić w akademie zdobywając odpowiednie uprawnienia, będą „przenoszone do centrali”? I pytanie najważniejsze dla studentów: czy propozycja ministerialna nie rodzi obaw o możliwości kontynuowania studiów dla absolwentów „samorządowych” PWSZ? Byłoby to poważne naruszenie samej istoty procesu bolońskiego, a nawet zasady równego dostępu do kształcenia.

Nadzór władz wojewódzkich oznaczać musi, że odpowiednie urzędy marszałkowskie posiądą wiedzę o działalności wyższych uczelni. Obecnie jej nie mają, bo nie wchodzi to w zakres ich kompetencji. Że tak jest, władze uczelni zawodowych mogły się przekonać podczas aplikowania o fundusze unijne przeznaczone na kształcenie kadr: brak było porozumienia na poziomie zupełnie elementarnym, np. co do stanowisk w szkole wyższej, pensum dydaktycznego itp. Istnieje obawa, że urzędy zechcą traktować wyższe uczelnie podobnie jak znane im szkoły niższych stopni, a to oznaczać będzie zupełne zaprzeczenie autonomii.

Rychła likwidacja?

Niebagatelną sprawą jest materialny koszt sprawowania nadzoru: w kilkunastu urzędach marszałkowskich konieczne będzie utworzenie odpowiednich komórek, co niewątpliwie przyczyni się do nieznacznego zmniejszenia bezrobocia w stolicach województw, ale z pewnością nie jest zasadne z punktu widzenia interesu publicznego.

Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi z pewnością o pieniądze, a konkretnie – część budżetu resortu szkolnictwa wyższego. Załóżmy, że przesunięcie PWSZ pod nadzór marszałków województw będzie się wiązać z przekazaniem im subwencji (pieniędzy „znaczonych”) w wysokości takiej, jaka obecnie przypada na PWSZ. Nie oznacza to oszczędności w budżecie centralnym, stanowi tylko niepotrzebne mnożenie pośredników. Od tego z pewnością funduszy nie przybędzie, raczej przeciwnie.

Jeśli natomiast przekazane pod nadzór marszałków uczelnie miałyby – wcześniej czy później – uzyskiwać dotacje w ramach funduszu ogólnego, konkurując z innymi instytucjami, oznaczać to będzie rychłą likwidację tych szkół. Który bowiem marszałek, postawiony przed wyborem: „PWSZ czy szpital wojewódzki” wybierze uczelnię, nawet najmilszą jego sercu? Nic nie stoi na przeszkodzie, by władze wojewódzkie wspomagały dodatkowo, poza dotacją ministerialną, uczelnie działające na ich terenie. Dzieje się tak zresztą w wielu miejscach w Polsce, zwłaszcza jeśli chodzi o fundusze strukturalne, których zarządcami są urzędy marszałkowskie.

Prestiż i wątpliwości

Nie chodzi jednak tylko o pieniądze, lecz o coś znacznie poważniejszego. Ministerialna propozycja oznacza radykalne obniżenie prestiżu publicznych szkół zawodowych, który wypracowały sobie w ciągu kilku zaledwie lat istnienia. Warto to podkreślić: najstarsze PWSZ obchodzą właśnie dziesięciolecie, większość tych uczelni jest młodsza. Mimo to osiągnęły one sukces – dynamicznie się rozwijają, inwestując w budynki i kadrę, stały się w miastach mniejszych niż wojewódzkie znaczącymi ośrodkami intelektualnymi, a co nie mniej ważne – są na ogół dobrze zarządzane. Jako uczelnie młode i przeżywające właściwie permanentne zmiany przepisów i programów kształcenia, szybko reagują na zmieniające się potrzeby rynku pracy. Najważniejsze, że dają możliwość zdobycia wyższego wykształcenia młodzieży, której nie stać na studia w większych ośrodkach. Znamienne są statystyki dotyczące udziału młodzieży ze wsi i małych miasteczek wśród studentów PWSZ – niekiedy sięga on ponad 50 proc.! Tego sukcesu w wyrównywaniu szans edukacyjnych nie wolno zaprzepaścić.

Owszem, publiczne szkoły zawodowe mogą rodzić wątpliwości. Z pewnością brak im własnej kadry, dlatego zatrudniają pracowników z uczelni akademickich na drugich etatach. Jest to jednak sytuacja przejściowa; zwłaszcza jeśli idzie o doktorów, uczelnie te dopracują się własnej kadry, wystarczy dać im jeszcze trochę czasu. Szkoda tylko, że problem wieloetatowości rozpatruje się u nas niemal wyłącznie w odniesieniu do PWSZ. Przecież w znacznie większej skali dotyczy on uczelni niepublicznych, a gdyby chcieć być sprawiedliwym – także pracowników placówek PAN i jednostek badawczo−rozwojowych podejmujących pracę w uczelniach, nie wspominając już o prawnikach uniwersyteckich prowadzących własne kancelarie czy o posłach nie zmuszanych przez prawo do brania urlopów w uczelni podczas sprawowania mandatu.

Cui bono?

Propozycja ministerstwa – jak by jej nie upiększać zapewnieniami o dobrych intencjach – oznacza postawienie PWSZ w jednym szeregu ze szkołami policealnymi i kolegiami, których likwidację lub przekształcenie w PWSZ (!) przewiduje się w programie reformy. Cui bono? Wydaje się, że jedynym beneficjentem tej zmiany będą szkoły, które widzą w PWSZ konkurenta w walce o kandydatów na studia w najbliższych latach: akademickie szkoły wyższe w dużych miastach oraz niepubliczne szkoły zawodowe. Jeśli chodzi o te pierwsze, to nadzieje są złudne – większości obecnych studentów PWSZ nie będzie stać na kształcenie daleko od domu, nauczyli się bowiem, co znaczą obietnice wsparcia stypendiami lub kredytami studenckimi. Jeśli natomiast patrzyć na niepubliczne uczelnie zawodowe, cóż… one istotnie zyskają, tyle że kosztem niezamożnych studentów, dla których będą tańsze niż szkoły w wielkich miastach, ale droższe niż PWSZ. Ministerialne komisje proponujące reformę powinny brać pod uwagę takie skutki swoich pomysłów.

Powinny też zadać sobie trud analizy kosztów kształcenia: pod tym względem PWSZ, niewielkie i dobrze zarządzane, z pewnością wytrzymują, a nawet wygrywają konkurencję z innymi uczelniami publicznymi, przy utrzymaniu standardów nauczania, o co skutecznie dba Państwowa Komisja Akredytacyjna. Interes państwa łożącego na kształcenie młodzieży wymaga, by ten wzgląd brać pod uwagę. Tymczasem, o ile wiadomo, nie prowadzono takich analiz porównawczych na poziomie realnych, nie branych „z sufitu” kosztów wyższego wykształcenia.

Publiczne szkoły zawodowe tworzono z intencją wyrównania szans młodzieży z „Polski prowincjonalnej”. Ich powstawanie wyzwoliło wielką energię społeczną w lokalnych ośrodkach. Setki ludzi różnych zawodów i funkcji, społeczników najszlachetniejszego rodzaju wydeptywały ścieżki w urzędach decydujących o utworzeniu szkoły wyższej w Sulechowie, Krośnie, Wałczu i kilkudziesięciu innych miastach podobnej wielkości. Dziś studiuje w tych uczelniach niemal sto tysięcy młodych ludzi, którzy degradację ich uczelni przyjmą jako niezasłużoną szykanę.

Dobry gospodarz nie wyzbywa się lekkomyślnie majątku, który przynosi zysk. Publiczne szkoły zawodowe dają wykształcenie na dobrym poziomie tysiącom młodych ludzi za cenę, którą warto płacić. Przy podejmowaniu decyzji należy to brać pod uwagę.

Dr hab. Janusz S. Gruchała, prof. UJ, polonista, jest rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Krośnie.