Modernizacja duszy polskiej

Leszek Szaruga


Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową zorganizował był 17 maja w Warszawie III Kongres Obywatelski pod hasłem „Jaka modernizacja Polski?”. Porządny konserwatysta, nawet nosiciel „myśli nowoczesnego Polaka”, powiedziałby, że z tą „modernizacją” to jednak może by uważać. Ale nie jestem konserwatystą, w szczególności porządnym i myślę, że z tą modernizacją… trzeba uważać. Za najważniejsze w kongresowym haśle uznałem słówko „jaka”, bo co do samej modernizacji wątpliwości raczej nie mam.

Oglądałem niedawno mapy linii kolejowych w Polsce – przedwojenną i współczesną. Mimo zmian terytorialnych po II wojnie światowej obie te Polski łączy pewna wspólna cecha: wyraźnie widać na mapach granice zaborów – zagęszczenie linii kolejowych na zachodzie i (mniejsze) na południu kontrastuje z rozrzedzeniem tychże w obszarach wschodnio−północnych. I to jest przykład na nierównomierność rozwoju kraju – myślę, że nie tylko w sferze kolejnictwa. Gdybym zatem miał podsunąć jakiś pomysł modernizacyjny, to przede wszystkim dotyczyłby on konieczności wyrównania poziomów rozwoju cywilizacyjnego poszczególnych rejonów Polski.

Najważniejsze wydaje mi się jednak brawurowe zaprzepaszczanie szans, jakie otworzyły się przed Polską po odzyskaniu niepodległości w roku 1989. Winni są wszyscy: lewica i prawica. I to mimo uzyskania na początku konsensusu w sprawach tak ważnych, jak wejście do NATO i UE. Były to – choćby z punktu widzenia bezpieczeństwa kraju – priorytety. Ale ich załatwienie to jedynie wstępny warunek do wykorzystania szans, jakie dawała owa sytuacja.

Przemawiając na rzeczonym kongresie prof. Michał Kleiber słusznie zauważył: „Przeważająca część społeczeństwa – szczęśliwa z powodu odzyskania przez nas pełni narodowej podmiotowości – ma nieodparte uczucie nieskutecznego wykorzystywania danej nam przez historię szansy”. Należąc do tej przeważającej części jestem przekonany, iż owa nieskuteczność jest skutkiem złego pojmowania „narodowej podmiotowości”. Inaczej mówiąc – by sięgnąć do kategorii przywołanej ostatnio przez prof. Ryszarda Legutkę – mamy do czynienia z jakąś genetyczną skazą „duszy polskiej”, która polega na tym, że po zdolności do wspólnotowej mobilizacji w okresie zagrożenia, zatraca tę zdolność w chwili, gdy zagrożenie słabnie. Wówczas dzieje się coś, co ową wspólnotę rozsadza i rozbija. A efektem staje się niezdolność do wypracowania priorytetów społecznego działania.

Wejście w struktury atlantyckie i unijne to moment, w którym zdolność tworzenia kompromisów została zatracona. Względne poczucie bezpieczeństwa powoduje, że w polityce społecznej górę zaczynają brać względy ideologiczne nad pragmatycznymi, a interesy i ambicje partyjne przeważają nad ogólnospołecznymi. Racja staje się ważniejsza niż prawda. Waśnie i kłótnie o sprawy drugorzędne spychają z pola widzenia problemy o podstawowym znaczeniu. Byłoby może dobrze, gdyby specjaliści, znawcy i analitycy owej „polskiej duszy” zastanowili się nad tym, dlaczego tak się dzieje. Jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości: te właśnie postawy – przerost partykularnych ambicji nad wymaganiami wspólnego dobra, kłótliwość i ponure ideologiczne zacietrzewienie, które widać w każdej konfrontującej ze sobą polityków audycji telewizyjnej – przez ostatnie 20 lat (czyli okres równy czasowi istnienia II Rzeczpospolitej) powodują marnowanie szans na modernizację kraju. Myślenie w kategoriach doraźnego i partykularnego interesu politycznego uniemożliwia budowanie dalekosiężnych wizji rozwojowych.

Jednym z priorytetów – bodaj nieredukowalnym i decydującym dla przyszłości – jest inwestowanie w potencjał intelektualny społeczeństwa. To musi kosztować, w dodatku sporo, ale też fakt, iż trzeba wyłożyć pieniądze, które procentować będą dopiero w odległej perspektywie czasowej sprawia, iż nikt nie chce podjąć ryzyka z takimi wydatkami związanego. Jeśli jednak tego ryzyka się nie podejmie, w ciągu życia jednej tylko generacji „dusza polska” ulegnie znijaczeniu. A właśnie celem podstawowym wszelkich procesów modernizacyjnych w kraju musi się stać modernizacja owej duszy. Trzeba postawić na kształcenie elit, gdyż tylko one są w stanie dokonywać trafnego rozpoznania rzeczywistości i wyznaczania wspólnotowych celów wolnych od ideologicznego balastu. Politycy tego nie zrobią. Ale to oni muszą owe elity sfinansować, choćby sobie samym na pohybel. I muszą o konieczności tego finansowania przekonać większość społeczeństwa. Tymczasem pojawiają się pomysły budowania intelektualnego zaplecza… partii politycznych. Na zasadzie: patrzcie, mamy „naszą” (czyli słuszną) inteligencję. Ludzie!!!

Stefanowi Żeromskiemu marzył się kiedyś bunt inteligencji zmierzający do wyrwania jej z kręgu partyjniackich uzależnień. Naiwny ów intelektualista, który u progu niepodległości wierzył w zdolność dostrzeżenia przez swe koleżanki i swych kolegów wartości dobra wspólnego rzeczy pospolitej, jaką jest odzyskujący suwerenność kraj, nie brał pod uwagę siły ideologicznych zauroczeń, jakim z przyjemnością poddają się polscy (choć zapewne nie tylko polscy) intelektualiści niezdolni służby dla kraju odróżnić od wysługiwania się partiom. Bez zdolności tych odróżnień o modernizacji Polski – jakiejkolwiek – mowy być nie może.