Książki

(fig)


Chora dusza

Ideę radykalnego zerwania z własną tożsamością, pamięcią oraz historią i zaczynania wszystkiego od początku krytykuje w polskim sposobie myślenia Ryszard Legutko. Określamy się nie wobec tego, kim jesteśmy, lecz wobec tego, kim mielibyśmy się stać. Wiemy, kim byliśmy i kim być powinniśmy, nie wiemy, kim jesteśmy – powiada Legutko. Jeśli ktoś pyta – dodam – czym mógłby być we współczesnej Polsce konserwatyzm, to właśnie perspektywą, z której ostro widać taki obraz.

Swój esej, poświęcony polskiemu stanowi posiadania w dziedzinie duchowej, umysłowej i społecznej, zaczyna Legutko od przypomnienia kataklizmu wojennego, po którym „człowiek PRL−u zaczynał od historycznego zera”. Opowieść o zerwanej ciągłości snuje na przykładzie zdewastowanych miast: Lwowa, Warszawy i Krakowa. Polska, podobnie jak unicestwione miejsca, „sprawia wrażenie kraju sztucznego, żyjącego na niby, bez wyraźnej tożsamości, bez wyraźnego wizerunku, (...) bez samoświadomości, czym jest, jaką ma wartość i jaką rolę do spełnienia”. Autor przypomina czasy budowania społeczeństwa peerelowskiego, analizuje przesądy wtłaczane do głowy Polakom w czasach komunizmu i dzisiaj (przeciwstawianie dobrej i złej tradycji narodowej), odsłania maszynerię poruszającą system i mechanizmy myślenia opozycyjnego, aprobującego reguły systemu. Pokazuje napięcie między antagonizującym językiem niepodległościowym i legalistycznym językiem praw człowieka (formuła praw człowieka odciągała uwagę od refleksji systemowej). Legutko dostrzega perwersję sytuacji, jaka pojawiła się po obaleniu starego ustroju: „cały impet krytyczny i demaskatorski władzy publicznej nie szedł przeciw komunizmowi i komunistom, lecz przeciw narodowi”. Wrogiem byliśmy my wszyscy. „Odżył schemat walki starego z nowym”.

Niepokojąco brzmią te partie książki, w których autor unaocznia podobieństwa między schematami myślowymi komunizmu i liberalnej demokracji. Pokazuje je na przykładzie przekonania o „pakietowości” modernizacji. Tak jak komuniści, budując nowy ustrój, tworzyli komunistyczną kulturę, edukację, mentalność, tak po 1989 przyjęto założenie, że liberalno−demokratyczny ustrój polityczny trzeba przyjąć w pakiecie z liberalno−demokratyczną edukacją, kulturą, mentalnością. Znów miano budować od zera. Szybko pojawili się strażnicy tego pakietu, którzy określali sposoby myślenia, formowali na nowo naszą tożsamość i obyczaje, abyśmy zaczęli pasować do schematów modernizacyjnych, demistyfikowali przeszłość, jak kiedyś robił to marksizm. Odrzucamy to, co własne – pisze Legutko – i powołujemy się na przykłady innych. Staliśmy się kibicami, bez własnego stylu, punktu widzenia, bez własnych sposobów opisu rzeczywistości.

Autor pisze też o inwazji prostactwa i degradacji wzorców, o klęsce polskiej inteligencji, nienawykłej do zasadniczych sporów, nieciekawej myśli innych, pasożytującej na schematach, zapatrzonej w sztuczne autorytety.

Książka próbuje nas wytrącić z letargu, pokazuje, co naprawdę zrobiliśmy z naszą wolnością, proponuje inny język, inne kategorie opisu naszej rzeczywistości publicznej. Autor nie akceptuje przekonania, że zatrzymaliśmy się w miejscu, ugrzęźliśmy w koniecznościach i nie mamy już możliwości ruchu. Esej o duszy polskiej jest lekturą smutną, ale niepozbawioną nadziei.

(fig)
Ryszard Legutko, Esej o duszy polskiej, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2008, seria: Biblioteka Myśli Politycznej.

Tworzenie – ulga i męka

„Wszyscy po trosze jesteśmy szaleńcami, niektórzy z nas bardziej, inni mniej. Ale też wszyscy mamy zdolność i możliwość stania się o wiele bardziej twórczymi – w naszej pracy, zabawie, całym życiu” – pisze Jeffrey A. Kottler. W takim kontekście jego książka staje się nie tylko lekturą arcyciekawych biografii, ale i pożywką rozmyślań na temat podejścia do życia przedstawionych tu geniuszy oraz własnego.

Kottler ma olbrzymie doświadczenie w zgłębianiu tej tematyki. Jego zainteresowania skupiają się na psychologii oraz wychowaniu. Jako że sam był przez 30 lat wychowawcą, napisał wiele tekstów dla terapeutów i osób zajmujących się poradnictwem psychologicznym. Jest autorem ponad 60 książek, z których korzystają naukowcy i studenci na całym świecie. Zajmuje się też popularyzowaniem wiedzy psychologicznej.

Studia psychologiczne otworzyły mu oczy na nowe aspekty zachowań. „Pracując z pisarzami, artystami i muzykami, wciąż słyszałem o tym, że pewna doza odchylenia od normy jest wśród ludzi sztuki nie tylko tolerowana, ale wręcz oczekiwana. Ma nawet specjalną nazwę: ekscentryczność”. Ale Kottler opisuje wychodzące poza ekscentryczność przypadki ludzi zaburzonych umysłowo do tego stopnia, że przez dużą część życia nie mogli normalnie funkcjonować. Ponad połowa z nich poddała się szaleństwu i odebrała sobie życie. Są wśród nich pisarze (V. Woolf, E. Hemingway, S. Plath), malarze (M. Rothko), muzycy (B. Wilson, C. Mingus) oraz ludzie sceny i ekranu (J. Garland, W. Niżyński czy M. Monroe). I choć wielu z nich uległo ostatecznie szaleństwu, w pewnych momentach życia potrafili tak okiełznać swe niedomagania, by dodały im sił twórczych.

Życiorysy są przedstawione zajmująco, trudno się od nich oderwać. Kottler pisze ciekawie, ma dobry warsztat i mimo wagi tematu jego pracę czyta się bardzo szybko. W opisach wykazuje niezwykłą empatię. Bardzo interesująco prezentują się też wyniki badań prowadzonych przez psychologów i psychiatrów. Dzięki nim możemy lepiej zrozumieć lub zinterpretować zachowania wielkich twórców. Ważnym atutem książki jest również niestandardowe podejście Kottlera do opisywanych sylwetek. Nawet jeśli nasza wiedza o danej osobie jest już duża, to i tak znajdziemy interesujące i odkrywcze rzeczy. Przy tym autor stara się zachować jak największy obiektywizm. Nie wybiela swoich postaci, nie stawia na piedestałach.

Pod koniec książki poświęca Kottler cały rozdział zagadnieniu sensu w życiu genialnych twórców. Porusza tu problem związku szaleństwa i twórczości. Stwierdza np., że nadzwyczajna potrzeba tworzenia ma swoją cenę. Ludzie, którzy wykazują się nowatorstwem, niezwykłą inwencją, często są przez społeczeństwo piętnowani. Mówi też, że podstawową cechą wielkości twórczych poszukiwań jest olbrzymia, intensywna świadomość siebie i świata. I właśnie owa zdolność doświadczania bardzo głębokich uczuć może być łączona z tzw. zaburzeniami nastroju.

Książka nie jest jedną z wielu popularnych historii mierzonych na efekt. Daleko jej do epatowania drastycznością. A ponad wszystko jest inspirująca. Autor tak często odwołuje się do naszych własnych przeżyć i refleksji, że kiedy kończymy lekturę, ostatnie zdanie brzmi niemal jak przykazanie na przyszłość: „Aby doświadczyć piękna, musimy spełnić warunek uzgodnienia napięć między przyjemnością, a bólem – powiedział Mark Rothko. Zapewne rozumiał on, przynajmniej w warstwie intelektualnej, że z patrzeniem w pustkę zawsze wiąże się ryzyko”.

Beata Maj
Jeffrey A. Kottler, Boskie szaleństwo. Geniusz i psychoza wielkich twórców, tłum. Joanna Tyczyńska, wydawnictwo Bellona, Warszawa 2007.

Prawa natury

Zagadnienia przedstawione w Małpich amorach prezentują realistyczne spojrzenie na człowieka, ukazujące świat w całej jego witalności. Traktują zarówno o założeniach teoretyczno naukowych, jak i wynikach badań empirycznych. Robert M. Sapolsky, neurolog i biolog, popularyzator nauki, kreuje w swoich tekstach projekt rozwiązania zagadki ludzkiej egzystencji.

Perspektywa stricte naukowa uświadamia, że człowiek to organizm, który, podobnie jak inne istoty (od muszki owocówki po małpę), ma strukturę złożoną. Sfera behawioralna i biologiczna uwarunkowana jest genetycznie, jednak rola genów to nie jedyny czynnik determinujący ludzkie działania. Poprzez konfrontację stanowisk determinizmu genetycznego i hegemonii środowiska wyłania się koncepcja o wzajemnej zależności elementów. Imperatyw społeczny czy środowisko biologiczne okazują się równie istotne, co struktury zakodowane na drodze dziedziczenia cech.

Książka Sapolsky’ego nie jest jednak jedynie prezentacją poglądów naukowych. Sposób narracji, rejestr stylistyczny, problematyka każą ją zaliczyć do dzieł popularyzatorskich. Zwłaszcza kwestie o charakterze antropologicznym i socjologicznym ujęte są z niezwykłą lekkością i humorem. Ironia spełnia w tekście wielorakie funkcje. W toku wnikliwej analizy badań (w tekście nie brak terminologii i słownictwa specjalistycznego), obok konfrontowania wniosków różnych szkół, mieści się optyka pragmatyzmu. Empatyczne wniknięcie w ludzką psychikę łączy się z wyjaśnieniami czysto fizjologicznymi. Autor lokuje człowieka w pewnej pozycji względem otaczającego go świata, ale i względem samego siebie. Bohater esejów to istota, która nieustannie podlega mechanizmom ukrytego schematu rządzącego światem. Nauka mechanizm ten rozpracowuje, wskazuje na poszczególne elementy odpowiedzialne za reakcje, popędy, za stany umysłowe czy fizyczne. Badana jest zależność pomiędzy atrakcyjnością a aksjologicznym modelem oceniania, tkwiącym w podświadomości istot żywych. Zakodowane wewnętrznie podłoże owych czynników, potęga podświadomości, relacja mózg – ciało, trauma i stres pourazowy, aż po źródło chorób psychicznych – to zagadnienia, które są przedmiotem analizy.

Fascynujące jest traktowanie (niekiedy) przedstawicieli różnych gatunków jako istot podlegających tym samym prawom natury. W efekcie nie tylko człowiek jest obiektem, „zwierzęciem” podlegającym zasadom ewolucyjnym czy społecznym, ale i zwierzęta przedstawiane są „na sposób ludzki”, ze swoimi reakcjami, doznaniami, emocjami niemal. Ironia ilustruje dystans do człowieczeństwa (pojmowanego nie tylko jako prerogatywa przynależności do grupy homo sapiens), ale również pozbawia tekst nadmiernego ciężaru intelektualnego.

Relacje damsko−męskie, zasady funkcjonowania organizmu w stanie uśpienia czy miejsce intelektu w strukturze uwarunkowanej biologicznie, to kwestie, których tajniki autor książki stara się odkryć. Wszelkie działania to nie tylko „małpie” afekty, ale procesy niezmiernie skomplikowane, różnicujące na klasy o różnym stopniu wykształcenia cech i zdolności. Jednocześnie uświadomienie „odgórnego” uwarunkowania funkcjonowania w tak wielu aspektach sprawia, że wszelkie reakcje i motywy postępowań jawią się jako atawistyczne.

Aleksandra Wójtowicz
Robert M. Sapolsky, Małpie amory i inne pouczające historie o zwierzęciu zwanym człowiekiem, tłum. Elżbieta Józefowicz, wydawnictwo prószyński i s−ka, Warszawa 2008.

Kształt koloru

Nie jest to zwykły album z reprodukcjami. To obszerny, erudycyjny esej o roli koloru w sztuce od antyku do XX−wiecznej abstrakcji, o jego znaczeniach, sposobach pojmowania przez artystów (także pisarzy), wreszcie o teoriach koloru. Wywód ilustrowany jest obficie reprodukcjami malarstwa. Dzięki staranności edycji otrzymaliśmy książkę piękną i wartościową.

Jest to praca historyczna, pokazująca jak „społeczności Europy i Stanów Zjednoczonych kształtowały i rozwijały swoje doświadczenie koloru”. Kolor jest ważnym przedmiotem badań – pisze we wstępie John Gage – jednak nie odegrał istotnej roli w badaniach kultur Zachodu. „Kolor ma w sobie dużo więcej, niż okazuje oczom” – powiada, analizując zależności między malarstwem i muzyką.

Autor stawia tezę o ciągłości doznania koloru pomiędzy naturą i sztuką. Pokazuje, że teorie koloru łączą w sobie idee z różnych dziedzin: fizyki, chemii, matematyki, psychologii, nauk tajemnych... Uświadamia, jak różnie w różnych epokach rozumiano kolor. Np. w średniowieczu purpura oznaczała nie barwę, lecz rodzaj grubej materii jedwabnej, która mogła być dowolnego koloru, nawet biała czy zielona. Ludzie starożytności i średniowiecza wiązali wrażenia wzrokowe raczej z materiałem niż z kolorem. A nasza wizja dawnej sztuki odległa jest od prawdy: wszak architektura i rzeźba grecka, znane nam w oślepiającej bieli marmuru, były kiedyś jaskrawo kolorowe.

Kolor uzyskiwał stopniowo znaczenie w sztuce i emancypował się. Pod koniec XIX w. znajdował się już w centrum zainteresowań malarstwa. Wierzono w autonomię koloru. Dowodzono, że ustalonych praw koloru można uczyć tak, jak muzyki. Postrzegano go jako język o własnych strukturach gramatycznych. Wilhelm Ostwald, laureat Nobla z chemii (1909), malarz i teoretyk koloru, odkrywał „prawa” harmonii kolorów, dążył do standaryzacji barw. Zaprezentował np. koncepcję szarości jako koloru i zawartości szarości w innych kolorach. Jego poglądy wpłynęły na holenderską grupę De Stijl i Pieta Mondriana, a także na Bauhaus. Przyszedł czas abstrakcji. John Gage analizuje malarstwo poszczególnych twórców i ich wypowiedzi teoretyczne, cytuje listy i szkicowniki artystów. Pokazuje, jak abstrakcjoniści spierali się o kolory, typy kontrastu i harmonii, o liczbę kolorów podstawowych, przedstawiali swoje teorie wywiedzione z obserwacji, praktyki malarskiej, z chemii barwników albo z równań matematycznych.

System kolorów Ostwalda był dyskutowany w Bauhausie. Kandinsky szukał np. odpowiedniości między kolorem i formą. Ustalił, że czerwień to kwadrat, żółć to trójkąt, a błękit to koło. Wielu nauczycieli Bauhausu zgodziło się na żółty trójkąt, choć Klee dowcipnie zauważył, że żółtko jajka jest okrągłe. Co do błękitu i czerwieni nie było zgody. „Ja sam instynktownie maluję swoje koła na czerwono – pisał Oskar Schlemmer – a kwadraty na niebiesko”.

W abstrakcji amerykańskiej lat 60. podejmowano próby uwolnienia koloru od kształtu (Mark Rothko). Interesując się wyłącznie kolorem, waszyngtoński malarz Gene Davis malował pasy. Uważał, że są one dobrą matrycą koloru. „Nigdy nie planuję koloru na więcej niż pięć pasków naprzód – pisał – i często zmieniam decyzję, zanim dojdę do trzeciego”.

Esej Johna Gage’a jest owocem jego 30−letniej pracy, dziełem życia. To książka trudna i wymagająca.

(fig)

John Gage, Kolor i kultura. Teoria i znaczenie koloru od antyku do abstrakcji, tłum. Joanna Holzman, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2008.

Napuszona filozofszczyzna

Dziennik nieobyczajny Rajmunda Kalickiego – spisywany w latach 1992−93 – to niewielka książeczka, która powstała w efekcie porządków pamięci autora. Dołącza do mnożących się na rynku wydawniczym zbiorków przepełnionych leniwymi historiami, przywołanymi wspomnieniami, niespiesznymi myślami, zasłyszanymi anegdotami, wyszukanymi komentarzami, fragmentami rozmów, transcendentnymi pytaniami i górnolotną gadaniną. Całość można określić mianem napuszonej filozofszczyzny.

Kalicki dużo pisze o środowisku artystów; powołuje się na swoje znajomości, przyjaźnie, kontakty. Nieustannie powracają takie nazwiska, jak: Stachura, Stryjkowski, Zanussi, Nowosielski, Nikifor, Iwaszkiewicz, Lorenz, Gombrowicz, Panek i in. Kalicki zastanawia się – niejako na marginesie rozważań o sztuce – nad upadkiem elit. „Pisarze przędą dziś cienko, więc pocieszają się wzajemnie. Towarzyskość jeszcze do niedawna pełniła rolę sceny: ustalała hierarchię i porządek dziobania. Dziś jest to sojusz w niedoli, sojusz dość względny.”

Kalicki chętnie i dużo pisze o Nowosielskim – wielkim malarzu, ale przede wszystkim przyjacielu, którego cenił, podziwiał, za którym tęsknił i wspominał z nostalgią. Mówi również o sprawach oderwanych od sztuki. Dotyczą one zwykłości, przeciętności, mało uduchowionej codzienności. Jednak czyni to zawsze jakby niechcący, z lekkim zawstydzeniem i dużym dystansem. Nie można oprzeć się wrażeniu, że ta (niby) zwykłość jest u Kalickiego raczej poetyckim „uzwykleniem” – przemyślanym, celowym zabiegiem artystycznym, dzięki któremu autor podkreśla tylko swoją nieprzystawalność do szarej, chodnikowej rzeczywistości. Dla mnie to poza, dla innych – być może – świadectwo duchowej głębi i wrażliwości.

Czego jeszcze dowiadujemy się o autorze z Dziennika? A choćby tego, że kreuje się na mizantropa. O polityce mówi zawsze ze znużeniem. Zwyczajem Cortazara popija mate – dziwny napój, otoczony mnóstwem legend. Kobiety uznaje za męski wyrzut sumienia, uosobienie męskiej bezradności. A w rozdziale dotyczącym feministycznej koncepcji Bogini zamiast Boga dodaje: „Gdyby przyjąć ściśle męski punkt widzenia, prawdziwe uczłowieczenie kobiety jeszcze się nie dokonało; jest ona wciąż czymś pośrednim między przedmiotem a podmiotem.”

Jeden tylko fragment Dziennika – poświęcony Stachurze – czytam z zainteresowaniem, a nawet wzruszeniem. Kalicki opowiada w nim, jak pisarz spalił całą swoją korespondencję, zdjęcia i część niepublikowanych rękopisów. Zostało więc niewiele, a jednak… zachował się żywy, filmowy wizerunek Stachury. W Hawanie odnaleziono kilka minut nakręconych na taśmie szesnastomilimetrowej w latach 60. w Warszawie. Stachurę sfilmował Jorge Luis Herrero Dante, muzyk i pianista studiujący w Polsce. Zdumiewające, że nikt prawie o tym nie wie, i że stało się to za sprawą kogoś, kto w swoim długim nazwisku ma niezwykłe słowo Dante.

Małgorzata Pawełczyk
Rajmund Kalicki, Dziennik nieobyczajny, SW Czytelnik, Warszawa 2008.

Fiesta, ale z rozumem

Każdy wizjoner po wypełnieniu się jego prognoz musi odczuwać wielką satysfakcję. José Ortega y Gasset, gdyby żył, daleki byłby od takiego samozadowolenia. Proroctwa filozofa z Madrytu okazały się gorzką pigułką, nie tylko dla hiszpańskiego społeczeństwa. A czytane dzisiaj, są nam, Polakom, jakoś dziwnie bliskie.

W jednym z esejów pisze Ortega o kryzysie inteligencji. Ludzie ulegają wielu modom, ale ta na myślenie ma najsłabszą siłę przebicia. Chcąc mieć własne zdanie, już nie trzeba podejmować żadnego wysiłku – wystarczy przyjąć za swoje poglądy ogółu społeczeństwa. Ten mechanizm Ortega początkowo krytykuje – opinia publiczna jako taka nie istnieje, są to bowiem sprzeczne ze sobą opinie prywatne – po czym znajduje w sobie dlań zrozumienie: bez niej trudno wyobrazić sobie politykę. Być może wynika to po części z tego, że myśl hiszpańskiego filozofa nie ograniczała się jedynie do czystej teorii, ale odwoływała się, może nawet w większym stopniu, do praktyki życia. A ta przecież pełna jest sprzeczności. Takich niekonsekwencji można zresztą w jego filozofii dostrzec znacznie więcej.

Zdaniem Ortegi, zdrowe społeczeństwo opiera się na podziale na bezrefleksyjne masy i elitę. Tylko ta druga grupa, ludzie czynu, łączący rozwój swojego wnętrza z działaniami na rzecz reszty społeczeństwa, jest w stanie zacofany kraj pchnąć w kierunku rozwoju. Problem w tym – i tu już jest oznaka choroby – że to ci przeciętni narzucają pozostałym swój styl życia, poglądy, decydują o poziomie kultury. Co więcej, to masy tak naprawdę rządzą, bo to z ich, a nie elit, woli dokonują się wybory.

Tymczasem politycy dochodzący do władzy, widząc tak łatwo sterowalne jednostki, pozwalają sobie na wiele. Ich słowa są puste niczym choinkowe bombki. Co więcej, zaczynają przejawiać naturalną wręcz skłonność do kłamstwa. Jest ono wpisane w politykę, jak makaron we włoskie menu. Imperium polityki to imperium kłamstwa – nie owija w bawełnę Ortega. A to przecież prawda jest misją każdego z nas. Bądź tym, kim jesteś – powtarza za Pindarem. Taka spontaniczność, autentyczność to podstawa wszelkich działań. Jeśli bowiem jednostka przyjmuje za swoje opinie innych, jej życie staje się iluzją.

Prawdę Ortega postrzega przez pryzmat perspektywy. Każdy widzi co innego, ale przecież nie można powiedzieć, że tylko jeden ma monopol na prawdę. Hiszpański eseista ociera się tu o relatywizm, ale go nie dotyka. Jest blisko subiektywizmu, ale nie przekracza jego granic. Przezwycięża obie filozofie, gdyż z tego jednostkowego spojrzenia nie wyłącza ogólnej rzeczywistości. Ba, czyni życie człowieka jedynie jej fragmentem.

Racjowitalizm, którego Ortega był prekursorem, stał się niejako łącznikiem między rozumem a spontaniczną, kreatywną wolą życia. Hiszpański filozof przekonuje, że te dwie rozbieżne koncepcje dają się połączyć. Teoria ma iść w parze z życiem, które jest swoistą carte blanche. Mamy ją zapisać dokonując wyborów. W ten sposób kreujemy samych siebie. Bo samo istnienie to za mało. Trzeba przeżyć, poznać, zmienić. Trzeba po prostu napisać scenariusz swojego życia. Pamiętając, że może to być bestseller, ale również i plagiat.

Mariusz Karwowski
Ryszard Gaj, Ortega y Gasset, wydawnictwo Wiedza Powszechna, Warszawa 2008, seria: Myśli i Ludzie.