Członkowscy

Magdalena Bajer


Obie rodziny, z których wywodzi się małżeństwo kolegów – od czasu studiów do dzisiaj – Anny, z domu Dowżenko, i Andrzeja Członkowskich, są typowe dla rodowodu i losów polskiej inteligencji. W ich pokoleniu typowe jest to, że własnej genealogii nie mieli dotąd czasu zgłębiać nazbyt dokładnie, a zobowiązanie wobec tradycji, jaka z niej się wywodzi, traktują tak naturalnie, że pytani o jej poszczególne wątki dość długo szukają w pamięci.

Panią profesor spytałam na samym początku naszego spotkania, co wyniosła z domu, żeby w ostatnim zdaniu rozmowy usłyszeć: Wszystko!

Para kolegów

W okolicach Łukowa na Podlasiu mieszkają jeszcze w niszczejących XIX−wiecznych dworkach dalecy krewni pani prof. Członkowskiej. Rodzina jej matki, zubożała po Powstaniu Styczniowym, w części powędrowała na Syberię, w części „poszła do miasta”. Dziadek był skromnym urzędnikiem na kolei, babcia, także pochodzenia ziemiańskiego, prowadziła dom. Już w tamtym pokoleniu „wszyscy byli w miarę wykształceni” – w dobrych szkołach, niektórzy na studiach. Następne uznało wyższe wykształcenie za oczywistą powinność, a karierę akademicką za cel upragniony. Wuj Rozwadowski został weterynarzem. Matka przyszłej pani profesor była jedną z niewielu kobiet studiujących przed wojną medycynę (nieco później niż moja mama), w Poznaniu, dokąd wyjechała z Warszawy, gdyż życie studenckie było tam tańsze, a uniwersytecką edukację finansowała jej wujenka.

Na studiach poznali się Maria Rozwadowska i Anatol Dowżenko, rodzice mojej rozmówczyni. Wzruszająca analogia z moją własną historią, w której rodzice też byli parą kolegów lekarzy, tyle że na drugim krańcu Polski, we Lwowie, jest warta przywołania, bo pokazuje właściwy inteligenckim domom klimat – partnerstwa, wspólnoty zainteresowań, tego samego poczucia obowiązku wobec najbliższych, wobec tych, którym służy zdobyta wiedza, wobec ojczyzny, choć o powinnościach patriotycznych niekoniecznie mówiono wprost.

Dziadek pani profesor po mieczu był sędzią na carskim dworze rosyjskim. Babka pochodziła z kozackiej rodziny ukraińskiej, również związanej z dworem – prababkę trzymał do chrztu... car Mikołaj I. Po tych przodkach, zamożnych i wykształconych (charakterystyczna dla carskiej Rosji warstwa ziemiańsko−inteligencko−dworska), pozostały w domu państwa Członkowskich fotografie dam w długich sukniach i pięknych kapeluszach.

Po wybuchu rewolucji rodzina Dowżenków uciekła z Petersburga do Łucka, niedaleko Lwowa. Przyszły czasy niedostatku i młody Anatol, który w szkole średniej utrzymywał się z korepetycji, pojechał do Poznania, by podobnie jak jego przyszła żona studiować medycynę dzięki wsparciu przyjaciół rodziny. Ślub z koleżanką wzięli w r. 1938; ona była internistą – ze świeżym doktoratem – a on, mimo wcześniejszych zamiarów zajmowania się gruźlicą (sam na nią chorował), neurologiem.

Ciekawość i pasja

Pani Maria Rozwadowska−Dowżenko, pierwsza kobieta doktorantka wielkiego internisty Witolda Orłowskiego, przyjechała w 1939 r. do Warszawy, gdzie z mężem mieli zamieszkać. Jego przyjazd opóźnił wybuch wojny. Przeżyli ją w jednym pokoju Kliniki Neurologicznej, gdzie przyszły na świat dzieci – pani Anna i jej brat, gdzie ojciec dyżurował bez ograniczenia godziną policyjną. Matka pracowała w Klinice Chorób Wewnętrznych, starając się nie tracić kontaktu z tym, co działo się w nauce.

W r. 1949 wrócili do Poznania. Prof. Dowżenko objął Katedrę Neurologii Akademii Medycznej, żona znalazła się w Klinice Chorób Wewnętrznych. Po habilitacji starała się o samodzielną katedrę, co wywołało niechęć konkurenta i ściągnęło na nią przykrości.

Pani Anna wie, że to nie był „szczęśliwy okres w życiu matki”. Nie był też dobry ze względów pozazawodowych, jako że naznaczony nękaniem przez służbę bezpieczeństwa o współpracę i o to, by profesorski dom stał się jej skrzynką kontaktową. Przeprowadzka na osiedle profesorskie, gdzie sąsiadami byli m.in. Czekanowscy i Labudowie, zaprzyjaźnieni w kolejnym pokoleniu, niewiele pomogła. Trzeba było uciekać do Warszawy.

Pytam panią prof. Członkowską o stosunek jej rodziców do sytuacji politycznej w powojennej Polsce. Był krytyczny, jak większości inteligentów. Nigdy nie należeli do żadnej partii, nie włączali się też w działalność opozycyjną. Znów analogia: w domu słyszałam, że lekarze, poza momentami historycznych przesileń, angażują cych każdego patriotę, powinni robić swoje. Mogą to robić z czystym sumieniem w każdych warunkach.

Wcześniej, w r. 1947, pani Maria wyjechała na niemal roczne stypendium British Council do Londynu, gdzie zajmowała się badaniami z zakresu mikrobiologii, wówczas szybko wkraczającej do medycyny. Ich wyniki opublikowała w czasopismach medycznych.

„Poznaniacy Mamie nie pasowali”. Miała cięty język, lubiła dowcipkować, co trafiało na solenną, czasem sztywną powagę. W Warszawie została ordynatorem w szpitalu kolejowym, tworząc tam pracownię radioizotopową – pionierską w latach 60. i uruchomiła pierwszą sztuczną nerkę. Nie udało się w „zwykłym szpitalu” stworzyć zespołu badawczego, pani docent Rozwadowska−Dowżenko zyskała natomiast rozległy krąg przyjaciół, którymi stawali się jej pacjenci ze świata kultury, sztuki, nauki – Julian Stryjkowski, Erwin Axer, Ewa Starowieyska, Andrzej Kuśniewicz i wiele innych osób.

W tym momencie opowieści córka robi dygresję o tym, co różni internę od neurologii. Przede wszystkim „sukces terapeutyczny”, o wiele większy w tej pierwszej, stanowiący źródło bardziej lekarskiej niż naukowej satysfakcji. Najprościej można to ująć następująco: internista leczy ludzi, neurolog pisze książki. Obie specjalizacje wymagają pasji stanowiącej element lekarskiego powołania, a także ciekawości, jeśli z leczeniem chorych łączą się ambicje badawcze.

Ojciec rozpoczął na dobre pracę naukową podczas wojny, mając stały dostęp do laboratorium kliniki, w której rodzina mieszkała. Pracował nad płynem mózgowo−rdzeniowym, którego rola w organizmie nie była wtedy dobrze znana.

W kilkunastoletnim okresie poznańskim prof. Dowżenko prowadził klinikę, sprawował funkcje prorektora i rektora AM, rozwijając badania nad diagnostyką i obrazem klinicznym kiły układu nerwowego (był to wówczas problem społeczny), a także pionierskie prace nad padaczką, które kontynuował po przeniesieniu się do Instytutu Psychoneurologicznego w Warszawie (wtedy z siedzibą w Tworkach), w r. 1973. Zorganizował tam wiodący w kraju ośrodek badania i leczenia tej choroby – z udziałem neurologów, psychiatrów, neuropatologów, elektrofizjologów. W dorobku profesora są również fundamentalne prace o chorobie Parkinsona, jednym z wciąż ważnych zagadnień współczesnej neurologii. I podręczniki, na których wychowały się pokolenia specjalistów. Córka opublikowała pośmiertnie dwa wydania Neurologii klinicznej.

Powtórka

Anna Dowżenko, jak niegdyś jej ojciec, nie planowała, że będzie neurologiem. Wybór medycyny był raczej oczywisty. Po dyplomie chciała zrobić doktorat, co okazało się możliwe w Instytucie Psychoneurologicznym u prof. Ignacego Walda, kierownika Zakładu Genetyki. Tematem była choroba Wilsona, którą autorka rozprawy zajmuje się dotąd, wchodząc w samo sedno problemów współczesnej neurologii.

W życiu pani profesor powtórzyła się dokładnie sytuacja jej rodziców. Na studiach poznała przyszłego męża, Andrzeja Członkowskiego, dwa lata po studiach wzięli ślub. Pan profesor jest farmakologiem, kontynuując w pewnej mierze rodzinną tradycję. Jego matka, z doktoratem, była właścicielką apteki, a po wojnie, kiedy aptekę upaństwowiono, pracowała w Instytucie Leków. Ojciec był prawnikiem i farmaceutą. W inteligenckiej – drobnoszlacheckiego pochodzenia – rodzinie Członkowskich powtarzało się powołanie nauczycielskie.

Drogą naukową poszli „łeb w łeb”. Po doktoracie pani Anna pojechała na roczne stypendium British Council do Anglii (jak kiedyś jej matka), zostawiając męża z małym synkiem. Po czym on pojechał na półtora roku do Niemiec, żona została z dwoma synami. W r. 1977 znaleźli się oboje w Instytucie Psychiatrycznym Maxa Plancka w Monachium, z którym współpracują do dzisiaj.

Nowa w ich pokoleniu jest współpraca naukowa małżonków−kolegów, mająca u podłoża wspólną fascynację tym, co nowe, zagadnieniami, które są ciekawe poznawczo i które trzeba rozwiązać, żeby lepiej leczyć chorych na ciężkie, przewlekłe, na ogół nieuleczalne choroby neurologiczne. Prof. Andrzej Członkowski kieruje Katedrą Farmakologii w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Wspólnie opracowali model doświadczalny (badania na myszach) choroby Parkinsona, skupiając wokół tych badań zespół, z którego wyszło już sporo publikacji i kilka doktoratów. W ramach wspólnego grantu, z gronem kilkunastu współpracowników napisali kompendium Diagnostyka i leczenie w neurologii. Oboje z profesorskiej pary mają liczne naukowe potomstwo w osobach doktorów i doktorów habilitowanych.

Medycyna jest rodzinnym polem zainteresowań – siostra pana profesora, niedawno zmarła, była pierwszym w Polsce profesorem torakochirurgii, rektorem AM w Lublinie. Nieco inną drogą poszła druga siostra – doktor chemii w Instytucie Chemii Przemysłowej. Brat pani Anny kieruje Zakładem Radiologii Stomatologicznej Uniwersytetu Medycznego w Warszawie.

Być może ta lekarsko−przyrodnicza tradycja odmieni się w dalszych dziejach rodziny. Obaj synowie państwa Członkowskich skończyli pedagogikę w UW. Starszy prowadzi marketing w firmie farmaceutycznej, młodszy zajmuje się organizacją szkół języków obcych. Ciekawość tego, co nowe, najpewniej wynieśli z domu.

W bagażu wartości duchowych, skłonności intelektualnych i przestrzeganych obyczajów, który kolejne pokolenia uznają za oczywisty, ważne są: szacunek dla wiedzy i poszanowanie każdego człowieka – bez względu na to, ile wiedzy w życiu zdobył. Rodzice dzisiejszych profesorów przywykli do porania się z niedostatkiem, zachowali na zawsze wrażliwość na cudze różnorakie biedy i przekazali ją potomnym. Pani Anna w dzieciństwie dzieliła pokój z córką przyjaciół, która przyjechała do szkół w Poznaniu z ziem zachodnich. Teraz to się powtarza, bo jeśli można pomóc, nie godzi się odmówić.

Naturalnym składnikiem domowej aury była tolerancja, właściwa rodzinom inteligenckim. Oczekiwania od najbliższych nie stają się nigdy presją, choć są wzajemnie znane i zazwyczaj spełniane. Oczekiwania wobec studentów, doktorantów, współpracowników muszą niekiedy być kategorycznie egzekwowanymi wymaganiami. Po latach zyskują wdzięczność i stają się dobrą tradycją pielęgnowaną szerzej, poza obrębem domu, z którego wyniosło się wszystko.