Bon edukacyjny – spory i kontrowersje

Jolanta Buczek


Pomysłodawcą koncepcji bonu edukacyjnego był amerykański ekonomista Milton Friedman, który w 1955 r. zastosował teorię wolnego rynku w dziedzinie edukacji. Friedman zaproponował wyposażenie rodziców w bony edukacyjne o wartości średnich kosztów kształcenia na danym poziomie. Uczniowie wybierając daną szkołę, przynosiliby do niej swoje bony, w efekcie czego budżety szkół byłyby uzależnione od liczby osób zainteresowanych nauką w nich. Początkowo propozycje Fiedmana nie spotkały się z aprobatą i dopiero na początku lat 80. XX w. zyskały rozgłos. Zainteresowanie koncepcją Friedmana było spowodowane koniecznością zreformowania szkolnictwa w Stanach Zjednoczonych. W 1983 r. opublikowano raport A Nation at Risk, z którego jasno wynikało, że USA tracą swoją przewagę gospodarczą na świecie m.in. z powodu błędów w systemie edukacyjnym. Zdaniem autorów raportu, niski poziom kształcenia w szkołach amerykańskich stanowi zagrożenie dla przyszłości narodu.

Opracowany program reform edukacyjnych w pierwszym etapie przewidywał zwiększenie nakładów finansowych na szkolnictwo. Pod koniec lat 80. okazało się, że zabieg ten nie przyniósł znaczącego polepszenia poziomu nauczania. Drugi etap reform był próbą reorganizacji szkolnictwa publicznego poprzez przekazanie prawa do decyzji niższym szczeblom administracji oraz rodzicom. Zabieg ten miał na celu wyrwanie edukacji z rąk biurokratów i przekazanie jej obywatelom. Dzięki bonom podatnicy mieli bezpośredni wpływ na dysponowanie środkami publicznymi.

Biurokraci i rynkowcy

Bon edukacyjny rozumiany jest jako kwota pieniędzy wnoszona do budżetu szkoły przez każdego, kto został wpisany na listę uczniów. W ramach bonu zostałyby pokryte takie koszty, jak: wynagrodzenia nauczycieli, lokalne rozwiązania płacowe dotyczące nauczycieli i pracowników administracji szkoły, wydatki rzeczowe. Zbudowany według powyższych zasad bon musi być zróżnicowany regionalnie i uwzględniać specyfikę poszczególnych typów szkół, ramowe plany nauczania, zróżnicowanie płac zasadniczych oraz środki na bieżące wydatki szkół.

Rynkowy model Friedmana. Milton Friedman rozróżnił 3 rodzaje edukacji: oświatę powszechną, kształcenie wyższe oraz szkolenie zawodowe. W przypadku dwóch pierwszych rodzajów edukacji jej finansowanie, zdaniem Friedmana, powinno się odbywać przy użyciu bonów. Wysokość czesnego byłaby ustalana przez szkoły. Uzyskany bon mógłby być zrealizowany w każdej zaaprobowanej przez państwo placówce oświatowej (zarówno państwowej, jak i niepaństwowej). W tym modelu jedynym bodźcem dążenia do uzyskania lepszej jakości kształcenia jest konkurencja. Interwencja państwa odnosiłaby się jedynie do kontroli programu i poziomu nauczania. Jeśli idzie o kształcenie zawodowe, Friedman uważał, że ten rodzaj edukacji nie powinien być finansowany ze środków publicznych, lecz z prywatnych, tj. z kredytów edukacyjnych.

Dochodowo−rynkowy model bonów Peacocka i Wisemana. Głównym założeniem tego modelu jest zasada wolności wyboru konsumenta. Wartość bonu byłaby wliczona do dochodu podlegającego opodatkowaniu. W ten sposób bony osiągnęłyby większą wartość w uboższych rodzinach.

Kompensacyjno−rynkowy model bonów Jencksa. Model ten akcentuje kwestię równości szans edukacyjnych. Szkoły nie mogłyby ustalać wysokości czesnego przekraczającego wartość bonu. W myśl tej koncepcji, rodziny niżej sytuowane finansowo dostawałyby dodatkowy bon o wartości odwrotnie proporcjonalnej do dochodów gospodarstwa domowego. Omawiany model bonu edukacyjnego przychyla się do mechanizmu rynkowego, ale z pewnymi elementami regulacji. Taki sposób pojmowania koncepcji bonu akceptuje również G.S. Becker, postrzegający bon jako instrument polityki zwalczania ubóstwa.

Przedstawione powyżej modele bonu edukacyjnego różnią się między sobą w sferze swobody wyboru szkoły przez jednostkę oraz równości szans edukacyjnych.

Rozgrywająca się w latach 60. i 70. wśród anglosaskich ekonomistów dyskusja nad koncepcją bonu edukacyjnego nie przyniosła jednoznacznych rozstrzygnięć teoretycznych. Spór toczy się pomiędzy zwolennikami szkoły biurokratycznej i szkoły urynkowionej. Po jednej stronie są ci, którzy uważają, że gospodarstwa domowe nie umieją podejmować racjonalnych decyzji w zakresie edukacji, a po drugiej – pragnący wyposażyć rodziców w narzędzie wpływania na losy edukacyjne swoich dzieci.

Zwolennicy i krytycy

Zwolennicy bonu edukacyjnego wskazują, że jest on jedynym rozwiązaniem usuwającym niedoskonałości systemu oświaty publicznej. W USA upatrywano w takim systemie szansę dla dzieci z rodzin afroamerykańskich na lepszą w przyszłości pracę i pozycję społeczną aniżeli zajmowali ich rodzice. Bon daje szansę na uporządkowanie finansów oświaty, reguł zarządzania wydatkami, a przede wszystkim na podniesienie jakości kształcenia. Scentralizowana struktura szkolnictwa sprawia, że zarządzający szkołą nie mają potrzeby uwzględniania wymagań rodziców oraz podnoszenia jakości kształcenia. Taki model jest skrępowany przepisami i prowadzi do nieefektywności systemu kształcenia.

Krytycy koncepcji bonu edukacyjnego kwestionują tezę, że może on poprawić jakość i efektywność szkolnictwa. Twierdzą, że modelu wolnorynkowego nie da się zastosować w systemie oświaty, gdyż rynek bywa zawodny i nieprzewidywalny. Kolejna wada bonu to zminimalizowanie roli państwa, prowadzące do zaburzeń w dostępie do informacji dotyczącej szkół, a brak kontroli może doprowadzić do nadużyć. Zakwestionowana została także teza, że szkoły niepaństwowe uzyskują lepsze rezultaty w kształceniu aniżeli państwowe.

Przeciwnicy koncepcji bonu edukacyjnego mówią, że niepaństwowe szkoły nie mogą odgrywać znaczącej roli w reformowaniu systemu edukacji, a same bony to marnowanie publicznych pieniędzy. Szkoły niepaństwowe nie mogą zagwarantować efektywnego wykorzystania bonów, a rodzice nie mają realnych możliwości monitorowania poziomu i jakości nauczania w szkole.

Nie samorząd, lecz rodzice

W Polsce, pomimo zachodzących głębokich reform ustrojowych, edukacja ciągle pozostaje sektorem, w którym państwo zachowało dużą kontrolę. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest specyfika rynku usług edukacyjnych, która powoduje, że nie można tu przeprowadzić szybko i zakrojonej na dużą skalę prywatyzacji. W Polsce proces prywatyzacji szkolnictwa państwowego został zapoczątkowany m.in. uchwaleniem w 1991 r. ustawy o systemie oświaty. Szkoły niepaństwowe zostały zasilone subwencją oświatową dla gmin w przeliczeniu na jednego ucznia. Propozycja procedury ukazała się w 1993 r. oraz została wprowadzona zasada kalkulacji dotacji dla szkół niepaństwowych w wysokości do 50 proc. (do końca 1995 r.), a potem równej 50 proc. wydatków ponoszonych w państwowych placówkach oświatowych. W 1992 r. ulgi otrzymały gospodarstwa domowe, których członkowie kształcili się w szkołach niepaństwowych (od 1997 r. – odliczenia od podatku).

Zasadnicza ustawa reformująca system oświaty została wprowadzona w 1998 r. i równolegle z nią – ustawa o finansach publicznych oraz o dochodach samorządu terytorialnego.

Reasumując, w Polsce subwencja wynosi 50 proc. wydatków na ucznia w szkołach państwowych. W 2000 r. wprowadzono jednolitą subwencję – 100 proc. (bez względu na status szkoły). Jednak, jednocześnie zlikwidowano ulgi podatkowe dla rodziców uczniów uczących się w szkołach niepaństwowych.

Czynnikiem hamującym przemiany w zarządzaniu oświatą w Polsce jest biurokracja samorządowa. Szkoły nierentownej nie powinien zamykać samorząd, ale rodzice, którzy nie decydują się na posyłanie swoich dzieci do danej placówki oświatowej. Wprowadzenie idei bonu edukacyjnego również na wyższym poziomie kształcenia skłoniłoby zapewne uczelnie do lepszej obsługi studentów i do gospodarności. Na systemie finansowania za pomocą bonu edukacyjnego skorzystałyby przede wszystkim uczelnie o ugruntowanej już pozycji, takie jak: Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Jagielloński, Szkoła Główna Handlowa oraz wyróżniające się jakością kształcenia uczelnie niepaństwowe. Straciłyby natomiast uczelnie słabe, które znajdują się w obu sektorach. W ten sposób zostałyby wyeliminowane z rynku edukacyjnego uczelnie, w których jakość kształcenia jest niska, a dyplomy uzyskuje się bez zdobywania stosownej wiedzy i umiejętności. Jednocześnie sam bon edukacyjny nie zapewni rynkowej racjonalności ze względu na asymetrię informacji, gdyż rodzice nie zawsze dokładnie wiedzą, jaki poziom nauczania reprezentuje wybrana przez nich szkoła.

Mgr Jolanta Buczek jest doktorantką w Instytucie Pracy i Spraw Socjalnych w Warszawie.