Bilet na „Titanica”

Wacław Petryński


I warto być geniuszem?

Widzicie – nie warto!

Dlatego nie jestem...

Marian Załucki

Posłannictwem – obecnie z angielska nazywanym „misją” – każdego uczonego jest spełnianie dwóch zadań. Pierwsze, łatwiejsze – to zdobywanie surowców, z których można ugotować zupę wiedzy. Drugie, trudniejsze – to spowodowanie, by z owej bezpostaciowej zupy wykrystalizowała się czysta, zwięzła i zrozumiała teoria – najszlachetniejszy wytwór myśli człowieka. System, podkreślmy, nie bezładne nagromadzenie, tylko system – teorii, hipotez, obserwacji i wyobrażeń – to nauka.

Handel w świątyni

Najprostszym miernikiem skuteczności uczonego są tworzone przezeń artykuły naukowe (publish or perish!), z których najwyższą rangę, przynajmniej w Polsce, mają publikacje w czasopismach z „listy filadelfijskiej”. Można by zatem pomyśleć, że określenia „artykuł filadelfijski” i „znaczny wkład w rozwój nauki” są równoważne. Niestety, nie. Twierdzę bowiem, że nierzadko w wytwornej, „filadelfijskiej” formie mieści się co najwyżej macdonaldowska treść. Dowód? Proszę bardzo. Na mojej półce stoi kilkanaście tomów jak najbardziej „filadelfijskiego” (ba, jednego z najstarszych!) amerykańskiego czasopisma „Perceptual and Motor Skills”. Oto przykładowe tytuły opublikowanych w nim artykułów: Postrzeganie wiedzy i umiejętności ważnych dla nauczyciela przez studentów pedagogiki w Singapurze; Rozróżnianie i wymawianie samogłosek angielskich przez osoby dwujęzyczne władające angielskim i hiszpańskim; Wrażenia sprawiane przez ludzi o imieniu będącym zarówno męskim, jak i żeńskim; „Urodzinowy smutek” na przykładzie samobójstw wybitnych graczy ligi baseballowej.

Ostatni artykuł liczy łącznie 14 linijek i sprowadza się do stwierdzenia, że w okresie 28 dni w okolicy urodzin zawodnicy popełniają nieco więcej samobójstw niż w innych okresach. I że warto by to dokładniej zbadać. W tym samym tomie „Perceptual and Motor Skills” znajdują się jeszcze trzy inne artykuły tego samego autora. Jeden z nich liczy 17 wierszy i głosi, że członkowie narodów ocenionych jako bardziej ekstrawertyczne mają więcej partnerów seksualnych i wcześniej odbywają inicjację niż to się dzieje w narodach mniej ekstrawertycznych. Dwa inne liczą po 18 wierszy: z jednego można się dowiedzieć, że u przedstawicieli 26 różnych narodów z południa i z północy procent narodzin, małżeństw i rozwodów nie różni się statystycznie, z drugiego – że w pamiętnikach pewnej samobójczyni świadczące o nieracjonalnym myśleniu słowa „doskonale”, „zawsze” i „nigdy” nie pojawiają się częściej w okresie bezpośrednio poprzedzającym samobójstwo.

Być może nie jestem w stanie pojąć naukowej doniosłości takich jak najbardziej „filadelfijskich” artykułów, ale wdzięczny byłbym za udowodnienie mi, iż nie jest to zwykły chłam, choć został napisany nienaganną angielszczyzną. Niemniej „filadelfijskie” punkty dla autora są i impact factor – a jakże! – również.

W przypadku niektórych czasopism „filadelfijskich” mamy do czynienia z innymi zjawiskami. Otóż nie mogę się oprzeć wrażeniu – choć nie mógłbym tego udowodnić – że dobrze jest należeć do kręgu „krewnych i znajomych Królika”, a osobom ze wschodniego wybrzeża Atlantyku nie jest łatwo do tego kręgu wejść. Natomiast autor wspomnianego artykułu liczącego 14 wierszy pochodzi z New Jersey. Co więcej, po to, by w niektórych czasopismach „filadelfijskich” móc opublikować pracę, nie wystarczy jej przesłać do redakcji i uzyskać pozytywne recenzje, trzeba jeszcze za wydrukowanie zapłacić. Ważne stają się więc czynniki pozamerytoryczne, a to zaczyna być groźne, gdyż żywo przypomina handel w świątyni. Czym się to może skończyć, wiemy z historii: w 1517 roku trzydziestoletni wówczas Marcin Luter, oburzony m.in. na handel odpustami przez papieża Leona X, przybił na drzwiach katedry w Wittenberdze 95 słynnych tez – i tak narodził się protestantyzm.

Życiodajna teoria

W naukach o kulturze fizycznej taka „antyfiladelfijska schizma” wydaje się tym bardziej prawdopodobna – ba, wręcz pożądana! – że amerykański styl uprawiania nauki, głęboko zakorzeniony w behawioryzmie (i będący podstawą czegoś, co można by określić mianem „filozofii filadelfijskiej”) od wielu dziesięcioleci nie może się pochwalić żadnymi znaczącymi sukcesami. Polega on na swoistym kulcie danych doświadczalnych, czyli oczekiwaniu, by uczeni dostarczali przede wszystkim „oryginalne prace badawcze”. W początkowym okresie rozwoju tego nurtu takie zdroworozsądkowe podejście dawało szybkie sukcesy. Ale my w Polsce etap „koń jaki jest, każdy widzi” przeszliśmy już w XVIII wieku. Również w Ameryce taki sposób postrzegania rzeczywistości przez naukę już dawno osiągnął kres swoich możliwości. Dziś, gdy nad zalewem informacji nikt już nie potrafi zapanować, niczym tlenu potrzebujemy porządkującej owe informacje, zwięzłej i trafnej teorii.

Jej brak wynika zaś z bardzo prostego powodu. Kiedy w maju 2007 roku, na konferencji w katowickiej AWF, zapytaliśmy zaprzyjaźnionego profesora amerykańskiego, co jest potrzebne, by zostać dobrym uczonym w Stanach Zjednoczonych, odpowiedział bez wahania: You need a good lab! Znaczy – potrzebne jest swoiste urządzenie do produkowania danych doświadczalnych, których oczekuje od nas większość czasopism naukowych. Ma się wówczas pewność, że uzyska się jakieś wyniki, które pozwolą rozliczyć grant. Gorzej byłoby z osiągnięciami teoretycznymi. Z drugiej jednak strony, współczesna nauka (przynajmniej w bliskiej mi dziedzinie szeroko pojętej kultury fizycznej) danych doświadczalnych ma dość. Ba, jest ich tyle, że nikt już nie potrafi nad nimi zapanować, wskutek czego stają się zupełnie nieprzydatne dla rozwoju nauki! Niczym tlenu potrzebuje ona więc nowej teorii, która treść kilku ton danych doświadczalnych pozwoliłaby skoncentrować i wyrazić jednym zwięzłym równaniem. Dopiero takie równanie dałoby się wykorzystywać w praktyce i dzięki niemu laboratoryjna praca badaczy mogłaby się stać faktycznie przydatna do wzbogacenia naszego obrazu świata.

Potrzeba tego przebija się wprawdzie do świadomości uczonych, ale jest zwykle spychana gdzieś „do tyłu głowy”. W sierpniu 2007 roku uczestniczyłem w konferencji naukowej w Belgradzie, na której swoją pracę przedstawił m.in. jeden z gigantów współczesnych nauk o kulturze fizycznej, twórca i kierownik legendarnego wręcz laboratorium w uniwersytecie w Jyväskylä – prof. Paavo Komi. W jego obszernym wystąpieniu znalazł się jeden (słownie: jeden!) slajd ze stwierdzeniem, że stwarzana przez współczesnych uczonych hałda wyników badań i doświadczeń ma stanowić naszą spuściznę dla przyszłych pokoleń uczonych. Jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, że ci następcy zapakują być może owe dane do przepastnych szaf i nigdy do nich nie zajrzą, gdyż znajdą sobie zajęcia ciekawsze niż sprzątanie bałaganu po swoich poprzednikach. Kiedy zatem w moim referacie nawiązałem do tego stwierdzenia i powiedziałem, że uważam inaczej, że już, tu i teraz, powinniśmy wprowadzać porządek do istniejącej wiedzy (czyli budować solidną teorię), a nie spychać to zadanie na przyszłe pokolenia, zapadła pełna zakłopotania cisza. Ale nikt nie zaoponował.

Naukowa autarkia

Obecnie cały czas grzebiemy się we wspomnianej, coraz bardziej macdonaldowskiej zupie z mniej lub bardziej pasujących do siebie faktów, a nie widać, aby miała się z niej krystalizować jakaś teoria, będąca wszak najszlachetniejszym, najwyżej przetworzonym składnikiem nauki. Mimo to na obszarze kultury fizycznej olbrzymiej większości pism „filadelfijskich” prace teoretyczne w ogóle nie interesują! Pod rządami impact factora nauki te wprawdzie się rozwijają, ale nie następuje ich postęp. Na ogół „filadelfijskich” recenzentów interesuje to, czy praca odpowiada przyjętym wzorcom, czy jest napisana dobrą angielszczyzną i wydrukowana czcionką Times New Roman, nie zaś to, jaki jest jej wkład w rozwój nauki, czyli w jakim stopniu owa praca lepiej porządkuje obraz postrzeganego przez nas świata.

Prace „filadelfijskie” muszą być publikowane po angielsku, dzięki czemu są zrozumiałe dla szerokich kręgów uczonych na całym świecie. Z drugiej jednak strony, poza widnokręgiem „listy filadelfijskiej” pozostają prace ogłoszone w innych językach, zawierające niekiedy bardzo ważkie treści. Sytuację taką znamy z nie tak dawnych dziejów Polski. W czasach PRL towarzysz Wiesław prowadził wszak politykę autarkiczną. Nie potrzebowaliśmy wówczas nikogo – podobnie jak dziś Amerykanie – a ówczesna propaganda gromko głosiła, że „nasz system nie tylko dorównuje systemom zachodnim, ale je nawet przewyższa”. Tyle tylko, że my produkowaliśmy wówczas mikrusa, syrenę i dumę socjalistycznej motoryzacji – warszawę, natomiast Niemcy (Zachodnie!) – mercedesa, BMW i porsche. Czy dziś, w dziedzinie nauki, mamy kupować u Amerykanów – i to bynajmniej nie tanio, boć przecie jankesi nic za darmo nie dają – licencję na jakiegoś naukowego mikrusa, zamiast zakasać rękawy i zbudować naszego rodzimego mercedesa? Bo przecież stać nas na to, a oczekując w kolejce po amerykańską wizę zapominamy niekiedy, iż nasz piastowski Orzeł Biały jest o niemal 800 lat starszy od białego orła Wuja Sama, więc choćby tylko z tego powodu żadnych kompleksów mieć nie powinniśmy.

Sprawy naukowe nie są, oczywiście, kwestią narodowej dumy i nie powinny być przysłaniane przez zagadnienia pozamerytoryczne. Sprawy te należy stale obserwować i nie ulegać swoistej bezwładności ocen. Zauważmy, że wiele wypowiedzi rozpoczyna się zwyczajowo słowami: „Nie ulega wątpliwości, że nauka amerykańska odgrywa dziś przodującą rolę w nauce światowej”, czego (równie zwyczajowo) nikt nie kwestionuje. Otóż – po barbarzyńsku nie bacząc na ów zwyczajowy konwenans – twierdzę, że przynajmniej w zakresie nauk o ruchach człowieka twierdzenie takie ulega wątpliwości, a wierne i bezkrytyczne trwanie przy od dawna nieruchomym pomniku nie posuwa nas do przodu.

Niewolnicy sztywnych zasad

Rzecz cała miałaby jedynie satyryczny posmak naukowego absurdu, gdyby nie znamienna okoliczność. Otóż, nie bacząc na bezpłodność ekstensywnej w swej istocie „filozofii filadelfijskiej”, uzależniamy rozwój nauki – nie tylko zresztą w Polsce – od spełnienia norm „filadelfijskich”. Ktoś, kto pragnąłby zostać profesorem, musi mieć punkty „filadelfijskie”. Nawet gdyby były uzyskane dzięki pracom takim, jak wspomniane już artykuły liczące 14, 17 czy 18 wierszy. Koniec. Kropka.

Jak wygląda publikowanie w takim piśmie, może świadczyć przykład jednej z moich koleżanek. Najpierw wykonała staranne badania i opisała je zgodnie z wymogami American Psychological Association: to na stronie tytułowej, tu kropka, tu przecinek itp., po czym wysłała artykuł do czasopisma „filadelfijskiego”. Otrzymała pozytywną recenzję, ale z uwagą, by dokonać kilku drobnych zmian. Kiedy to uczyniła i wysłała jeszcze raz, okazało się, że inny już recenzent zalecił coś innego, a poza tym pracę należy dostosować do nieco zmienionych wymogów formalnych. Taka zabawa w kotka i myszkę z Amerykanami trwa już cztery lata. Gdyby więc sztywno uzależnić możliwości awansu naukowego w Polsce od punktów „filadelfijskich”, oznaczałoby to oddanie kontroli nad rozwojem naszej nauki w ręce Amerykanów, po pierwsze – nie zawsze najwyższych lotów, po wtóre zaś – nie wsłuchujących się zbytnio (mówiąc oględnie) w nasze „łubu−dubu, łubu−dubu”.

Będąc w podobnej sytuacji, jak moja koleżanka, zrezygnowałem ostatnio z artykułu „filadelfijskiego”. W nauce o sterowaniu ruchami modne stały się rozmaitości. Jest to pojęcie rodem z jednej z dziedzin matematyki – topologii. Kiedy zacząłem dokładniej wypytywać o nie jednego z moich amerykańskich przyjaciół – redaktora naczelnego pisma „filadelfijskiego”, z wykształcenia fizyka, współautora kilku znaczących artykułów na ten właśnie temat – okazało się, że jankesi pojęcie „rozmaitość” potraktowali jedynie jako hasło, nie uwzględniając całej jego matematycznej treści. Zaproponowałem więc pójście o krok dalej i zastosowanie do opisu sterowania ruchami innego narzędzia topologicznego, homeomorfizmu, którego nikt przede mną nie próbował do tego celu wykorzystać. Moje ujęcie nadawałoby wzorcowi przetwarzania informacji pewną dynamikę (homeomorfizmy – to przekształcenia rozmaitości), gdyż opis wykorzystujący jedynie rozmaitości jest w istocie statyczny. Kiedy jednak dostałem recenzję, z której wynikało, że amerykański recenzent nie za wiele z mojej propozycji zrozumiał, opublikowałem mój pomysł gdzie indziej. Amerykańska statyczna rozmaitość okazała się dla pism „filadelfijskich” dostatecznie dobra, mój dynamiczny homeomorfizm – nie! W każdym razie, jeśli ktoś zechce opisać przekształcenia informacji w trakcie wykonywania ruchu za pomocą wspomnianego homeomorfizmu, to będzie musiał powołać się nie na angielskojęzyczne pismo „filadelfijskie”, ale na naszą krakowską „Antropomotorykę”.

Sprawa ta ma jednak i ogólniejszy wymiar. Bogactwo nauki bierze się z różnorodności jej źródeł i swobody myśli. Spętanie jej jakimikolwiek więzami, narzucenie „jedynie słusznych” kanonów rozumowania, zmonopolizowanie przez jeden tylko paradygmat, a nawet zniewolenie nazbyt sztywnymi zasadami formalnymi – prowadzi w prostej linii do jej uwiądu! Stosowanie zaś do oceny dorobku uczonego kryteriów parametrycznych jest wprawdzie wygodne – zamiast dogłębnej analizy jego prac wystarczy w tym celu jedynie zsumować odpowiednie punkty – ale nie umożliwia odróżnienia faktycznej wartości naukowej tysiącstronicowego dzieła o niczym od zapisanego na skrawku kartki równania E = mc2.

Pozoranci i geniusze

W tym miejscu dotykamy bardzo ważnego zagadnienia. Otóż wszelkie normy ocen parametrycznych, m.in. „lista filadelfijska”, są przykrojone na potrzeby „punktorobów”. Wprawdzie pracowicie rozwijają oni naukę, ale nie dokonują w niej przełomów. To domena geniuszy, którzy nie mieszczą się w żadnych kryteriach. Gdyby zaś spróbować opracować „Regulamin geniusza”, to jego pierwszy punkt powinien brzmieć: „Złam lub przynajmniej zakwestionuj jakąś powszechnie przyjętą zasadę naukową, przez wszystkich uważaną za oczywistą.”

Przypomnijmy, że w XIX wieku dla wszystkich było oczywiste, że czas płynie równym rytmem, a prędkość mierzy się względem niego. Aż pojawił się Albert Einstein, który stwierdził, że istnieje w przyrodzie prędkość światła, której przekroczyć się nie da i wtedy zmienną zależną, która daje się plastycznie kształtować, staje się czas. Tak narodziła się teoria względności. Gdyby natomiast powiedział to jako student, otrzymałby zapewne ocenę niedostateczną i usłyszałby: „Proszę się tego nauczyć, panie Einstein, i zgłosić na egzamin poprawkowy”. A jednak wizerunek rozczochranego jegomościa z językiem wywalonym na brodę, na zawsze stał się symbolem naukowego geniuszu!

Zagrożenie płynące z mechanicznego oceniania dokonań uczonych coraz wyraźniej dostrzegają również niektórzy polscy uczeni. Prof. Zbigniew Żmigrodzki napisał: „Każde wydawnictwo bibliograficzno−informacyjne nosi na sobie piętno kraju i języka, z którymi jest związane. Jego redaktorzy ulegają przy tym aktualnym „modom” na pewne dyscypliny i środowiska naukowe. Jest rzeczą oczywistą, że piśmiennictwo polskie zawsze było traktowane w światowych indeksach i abstraktach po macoszemu. (...) Zainteresowani w takim trybie ocen i takim kwalifikowaniu są ci spośród naszych pracowników nauki, którzy częściej wyjeżdżają niż nauczają. Rozwijając kontakty zagraniczne mogą dzięki nim z łatwością publikować za granicą dość liczne teksty, nawet nie najwyższego lotu... Nasi „podróżnicy” postępują wszak roztropnie: za dydaktykę punktów się nie daje, wędrując zaś po świecie można masę punktów zarobić. Za sam tytuł wydawnictwa, do którego kieruje się choćby ogólnikowy, przeglądowy artykuł.”

Natomiast profesorowie Wiesław Osiński i Jerzy Kiwerski stwierdzili: „Komitet Rehabilitacji, Kultury Fizycznej i Integracji Społecznej PAN uważa, że Sekcja Nauk Medycznych CK w procesie opiniowania i zatwierdzania stopni doktora habilitowanego oraz tytułu profesora nauk o kulturze fizycznej winna mieć również na względzie specyficzne aplikacyjne i społeczno−humanistyczne pola badań naukowych. W szczególności nie zawsze można tu w ocenie dorobku kandydata stosować wyłącznie kryteria parametryczne (wyrażane np. liczbą publikacji w czasopismach z listy Zespołu Nauk Medycznych KBN czy z listy filadelfijskiego Instytutu Informacji Naukowej).”

Stwierdzenie prof. Żmigrodzkiego zawiera w istocie niezwykle groźną dla nauki treść. Wynika z niego bowiem niedwuznacznie wniosek, że w celu zrobienia kariery naukowej wcale nie trzeba rozwijać nauki – ba, owo rozwijanie może się okazać wręcz nieopłacalne! – lecz należy się przede wszystkim stosować do kryteriów ocen. Sytuacja taka tworzy znakomitą pożywkę dla wszelkiej maści naukowego cwaniactwa i wysoko ocenianych – i punktowanych! – działań pozornych (aczkolwiek, z punktu widzenia kariery naukowej, wysoce rozsądnych).

Brzydkie rysy

Spróbujmy podsumować. Niniejsza praca ma w istocie trzy przesłania:

• Wykazanie na podstawie pojedynczych przypadków, że nie wszystkie artykuły „filadelfijskie” cechują się właściwą jakością. Innymi słowy, umieszczenie jakiejś publikacji na „liście filadelfijskiej” nie świadczy w pełni wiarygodnie o wysokiej jakości tejże publikacji. Lista ta nie powinna zatem stanowić uniwersalnego miernika dokonań poszczególnych uczonych.

• Wskazanie na to, że powszechnie uważana za przodującą w świecie nauka amerykańska nie zawsze i nie w pełni zasługuje na to, by taką funkcję pełnić. Przynajmniej w dziedzinie szeroko pojętych nauk o kulturze fizycznej, zwłaszcza antropokinezjologii, od wielu dziesięcioleci nie odnotowała znaczących sukcesów. Powodem lub jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest ekstensywne uprawianie nauki (swoisty balast behawioryzmu, by nie rzec, że wręcz doświadczalne „wypalanie” pewnych rejonów rzeczywistości, a następnie przenoszenie się w inne), a nie budowanie jej najszlachetniejszego wytworu – teorii. Czynnikiem w znacznym stopniu przyczyniającym się do takiego stanu rzeczy jest łatwość laboratoryjnego produkowania wyników doświadczalnych, nadawania im pozorów naukowości przez zastosowanie prostej statystyki, a następnie rozliczania grantów. Solidnej teorii tak łatwo zbudować się nie da. Jest to dzieło i pracochłonne, i ryzykowne, nic więc dziwnego, że rozsądni uczeni raczej go unikają.

• Zwrócenie uwagi na powszechnie znany fakt, że bogactwo nauki bierze się z różnorodności jej źródeł. Obecnie znajdujemy się zaś w sytuacji, gdy wprawdzie mamy jednolite zasady, ale nie mamy sukcesów. Zauważmy, że nauka amerykańska wyraźnie zamyka się na dokonania opisane w języku innym niż angielski, a ujednolicenie zasad oceny dokonań uczonych prowadzi w prostej linii do ujednolicenia metodyki badań i w znacznej mierze określa jakość tworzonej nauki. Zjawisko to w nie tak dawnej polszczyźnie określaliśmy mianem „glajszachtowanie” lub „urawniłowka”, dziś zaś – słowem „macdonaldyzacja”.

Wprawdzie nie ośmielę się zakończyć niniejszej pracy skrótem „c.b.d.o.”, gdyż do ewentualnego obalenia „filozofii filadelfijskiej” w interesie nauki jeszcze daleko, ale z pewnością zdołałem wskazać na pewne brzydkie rysy na tej wspaniałej, amerykańskiej konstrukcji naukowej. Czy w takiej sytuacji podążanie śladem lidera, który wyraźnie nie obrał optymalnego kursu, nie przypomina aby kupowania biletu na „Titanica”?

Dr Wacław Petryński pracuje w Górnośląskiej Wyższej Szkole Handlowej w Katowicach.