Zwyczaje akademickie
Motto:
Kto zwyczajom się sprzeciwi,
po łbie weźmie, ani chybi.
J. Sztaudynger, ale trochę przerobiony
W grudniowym numerze „FA” znalazłem artykuł prof. Pawła Kotei Archiwum bez X. Autor pisze o pożytkach płynących z ujawniania patologii życia akademickiego, nawołuje do ich opisywania ze wszystkimi detalami i wskazuje jako błąd pisanie o nieprawidłowościach bez ujawniania nazwisk bohaterów zdarzeń. Byłem jednym z piszących w ten właśnie sposób. Moje pierwsze teksty (Taki wydział, „FA” 7−8/2002, Skandalu ciąg dalszy, „FA” 2/2003 i Tępienie szkodników „FA” 5/2003) o dziwnych (z mojego punktu widzenia) praktykach władz Akademii Świętokrzyskiej w Kielcach podpisywałem pseudonimem i omijałem szczegóły umożliwiające identyfikację osób, o których pisałem. Powody były dwa. Pierwszy, to (jak się okazało słuszna) obawa o negatywną reakcję środowiska, które postrzegać by mnie mogło jako czarną owcę, co to brudy uczelniane publicznie prać zamierza. Drugi powód, to (naiwna, jak dziś widzę) wiara, że ktoś „na górze” zapyta Redakcję o szczegóły, ta skieruje go do mnie, a potem ten ktoś podejmie działania zmierzające do „wyprostowania” sprawy bez szkody dla opinii mojej i uczelni. Miałem też obawy, czy Redakcja odważy się wydrukować artykuł z nazwiskami moich bohaterów. Ponieważ sprawa jest stara, więc przypomnę – tym razem z nazwiskami – o co poszło.
Przedziwne zawirowania
W kwietniu 2001, w prywatnej rozmowie poza uczelnią, w trochę złośliwy sposób powiedziano mi, że przydzieliłem pracującemu w kierowanym wówczas przeze mnie zakładzie dr. Robertowi Kowalowi do realizacji w jednym roku akademickim 2000 godzin (prawie 10 pełnych „etatów”) i kilkadziesiąt prac dyplomowych. Zdenerwowałem się mocno i powiedziałem, że to bzdura. Na Wydziale Zarządzania i Administracji AŚk., gdzie rzecz miała miejsce, rzeczywiście były przypadki, gdy ludzie mieli ponad 1000 godzin, ale te 2000 wydały mi się nieprawdopodobne. Po powrocie do Kielc sprawdziłem jednak plany zajęć (jako kierownik zakładu nie podpisywałem kart obciążeń i wiedzę o tym, gdzie i w jakim wymiarze pracują zatrudnieni, czerpałem tylko z ich oświadczeń – taka specjalność WZiA AŚk) i wyliczyłem dr. Robertowi Kowalowi ponad 1900 godzin. Razem z godzinami „przeliczeniowymi” za prowadzenie prac dyplomowych i pracą w innej uczelni dawało to ca 3000. Okazało się przy okazji, że „realizacja” tych zajęć wymagała łączenia grup studenckich i tzw. dublowania godzin dydaktycznych. To zdarza się w każdej chyba uczelni i nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie skala zjawiska na wydziale, bo dr Kowal nie był ani jedynym, ani rekordzistą. W tej sytuacji powiadomiłem o sprawie dziekana, dr. Zdobysława Kuleszyńskiego, i zaproponowałem zmianę obciążeń dydaktycznych pracowników „mojego” zakładu. Odpowiedź była odmowna, więc zagroziłem, że o sprawie powiadomię rektora i Senat, co rzeczywiście 31 maja 2001 zrobiłem.
Zaraz potem dostałem pismo obciążające mnie winą za całą sprawę (powinienem był samodzielnie – ale nie wiadomo jak, bo nikt nie miał obowiązku mnie o tym informować – uzyskać informację o obciążeniu dydaktycznym dr. Kowala) i domagające się wyjaśnień w sprawach nie mających z moim problemem nic wspólnego. Miałem np. wyjaśnić, „jak realizowany jest projekt uruchomienia kierunku informatyka z ekonometrią i specjalizacja w zakresie zastosowania informatyki w zarządzaniu” i podać „wykaz wyjazdów służbowych od początku roku akademickiego”. Dowcip polegał na tym, że o „projekcie uruchomienia kierunku” dowiedziałem się z tego właśnie pisma, a wszystkie wyjazdy służbowe przechodziły przez sekretariat dziekana i tam rzeczony wykaz powinien był być. Aby było weselej, „uruchamianie kierunku” statut uczelni przypisywał nie do zakładów, ale do instytutów (tak chyba było wszędzie).
Potem było sporo równie dziwnych pism i „rozmów”. Do rektora, prof. Adama Massalskiego, napisałem kilkadziesiąt pism (merytorycznej odpowiedzi nie dostałem na żadne), aż 13 września 2002 prof. Andrzej Szplit przesłał mi pismo, w którym pomawiał mnie o to, że opisałem go w Internecie (chodziło o stwierdzenie, że prof. Szplit uzyskał habilitację w NRD−owskiej uczelni, kojarzonej przez autora wpisu z SED i jego negatywną opinię o dorobku prof. Szplita) i informował, że sprawą zainteresuje władze uczelni. Przypisywanie mi tej internetowej wypowiedzi było totalną bzdurą, bo informację o tym, gdzie prof. Szplit habilitację robił, uzyskałem 13 września 2002 właśnie z tego pisma; wcześniej byłem przekonany, że zrobił ją w Uniwersytecie Humboldta w Berlinie, o czym pisał jego były współpracownik w wydanej w maju 2002 książce.
Potem były przedziwne zawirowania z likwidacją „mojego” zakładu i przeniesieniem mnie do kierowanego przez prof. Szplita Zakładu Zarządzania Rozwojem Organizacji (o pracy tego zakładu nie miałem pojęcia), a na pierwszym zebraniu zakładu prof. Szplit wręczył mi pismo z „kategorycznym zakazem wypowiadania się o AŚk. bez jego uprzedniej zgody”. Dwa lub trzy dni później miałem m.in. z tego powodu wniosek o komisję dyscyplinarną.
Drugim powodem było rzekome nieprowadzenie przydzielonych mi zajęć. Inicjatorem wniosku był prof. Szplit, do rektora kierował go dziekan (zmarł, więc nazwisko pominę), a opiniował prorektor Szostak (też z WZiA AŚk.). Rzecz w tym, że kartę obciążeń dydaktycznych otrzymałem po terminach tych zajęć, a na rozkładzie były one przypisane dr. Kowalowi, więc prowadzić ich po prostu nie miałem prawa. Komisja dyscyplinarna – w składzie: prof. M. Markowski, prof. G. Treliński i prof. J. Pacławski – ukarała mnie za nieprzeprowadzenie zajęć, których nikt mi nie przydzielił i potępiła za wypowiedzi o uczelni.
Rok później Komisja Dyscyplinarna przy RGSW uwolniła mnie od ewidentnie bzdurnych zarzutów, ale nic z tego nie wynikało, bo w międzyczasie zostałem zwolniony, a większość potrzebnych mi do normalnego funkcjonowania materiałów „zajęła” (bez spisywania protokołu przejęcia) komisja pod dowództwem prof. Z. Gazdy. Moje pisma o komisyjny zwrot moich rzeczy władze uczelni ignorowały i proponowały, abym brał „jak leci” to, co mają ochotę mi oddać. O sprawie informowałem wszystkie chyba właściwe do takich spraw instytucje i sporo różnych osób. Zero reakcji lub sugestie, bym to ja przeprosił rektora Massalskiego (do dziś nie wiem, za co).
Odwrócone głowy
Po co o tym piszę? Otóż jeden ze znających sprawę dziennikarzy zadał w 2006 roku publicznie – wówczas już senatorowi – prof. Massalskiemu kilka pytań, m.in. o to, czy przeprosił mnie za bezzasadne oskarżenia i komisję dyscyplinarną. Odpowiedź była generalnie dziwna i mało konkretna, ale na to akurat pytanie prof. Massalski bardzo jasno wyznał, że „nie ma takiego zwyczaju akademickiego”.
I o to właśnie chodzi. Jeśli dobrze zrozumiałem prof. Koteję, to sugeruje on, by tzw. kodeksy etyczne traktować serio, a ich naruszanie opisywać z podaniem nazwisk ludzi uwikłanych w sprawę. Podanie tych nazwisk ma uchronić autora opisu przed konsekwencjami upublicznienia sprawy. Mam zasadnicze wątpliwości, czy sugestie te są zgodne ze wspomnianą przez prof. Massalskiego akademicką obyczajowością. Na „spójności” zbiorów zasad etycznych to ja się nie znam, ale podejrzewam, że ze zbioru zasad etycznych zwykłych śmiertelników, uzupełnionego o akademickie kodeksy etyczne i wskazany przez prof. Massalskiego brak obyczaju przepraszania, dałoby się wywieść sprzeczność. Nie wiem, czy wspomniana tradycja akademicka ma jakieś ograniczenia przestrzenne (czy chodzi np. tylko o AŚk., czy wszystkie uczelnie Polski lub Europy) lub czasowe (czy jest to tradycja nowa, czy sięga gaju Akademosa), ale wiem, że powołuje się na nią człowiek, który w nauce osiągnął już wszystko. Rektor Massalski jest – jakby nie kombinować – znacznie bardziej akademicki niż ja; jego dorobek liczy ponad 250 pozycji, jest profesorem zwyczajnym, a społeczność akademicka jednej z większych polskich uczelni zaufała mu i wybrała na rektora. Nie ma powodów, by w tej materii kwestionować jego twierdzenia. Zresztą, gdyby było inaczej, to pewnie przeprosiłby mnie prof. Szplit za fałszywe oskarżenie, dziekan za nadanie sprawie biegu, prorektor Szostak za opinię, a członkowie komisji za niesłuszny werdykt. Nic takiego się nie stało, a przecież wszyscy wymienieni byli prominentnymi (np. byli członkami Senatu) akademikami i na pewno tradycję akademicką znali.
Tak więc obawiam się, że w części dotyczącej sposobów reagowania na – subiektywne niewątpliwie – odczucia, iż gdzieś naruszono jakiś akademicki kodeks etyczny, autor artykułu o Archiwum X nie ma racji. Jedyną sensowną reakcją jest odwracanie głowy. Tak właśnie reagowali ludzie, których o sprawie informowałem. Większość dodawała też ze strachem w oczach: „Wycisz się, bo i nam szkodzisz”. Z kilkoma wyjątkami. Nazwisk nie podam, bo jakoś nie mam przekonania, że im pomogę. Jeden z tych ludzi miał w szkolnictwie wyższym bardzo eksponowaną pozycję i wiem, że naprawdę starał się sprawę „wyprostować”. A wiem to m.in. stąd, że zakomunikowano mi, iż decydenci wcale nie muszą się z nim liczyć (teoretycznie powinni), a forma przekazania tej informacji nie pozostawiała złudzeń co do zasad obowiązujących w uczelni. Inni, którzy mi pomogli, byli w podobnej do mojej sytuacji, ale tylko trzy osoby miały odwagę całkowicie się ujawnić.
Zdaje się, że wspomniane wyżej odwracanie głowy funkcjonuje w tradycji akademickiej również po stronie władz, przynajmniej władz AŚk., które nie reagowały na moje informacje o rynsztokowej dyskusji w Internecie. A dyskutowano o AŚk. i wiele postów zostało nadanych z serwera akademii. W czasie tej „dyskusji” wysłuchałem wielu budujących wypowiedzi władz AŚk. o kulturotwórczej roli uczelni i jej pozytywnym wpływie na region. Może chodziło o wdrażanie wspomnianych wyżej „akademickich obyczajów”? Jeśli tak, to sukces jest bliski, bo słowo „przepraszam” używane jest jakby trochę rzadziej.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.