W oczekiwaniu na cud
Od kilkunastu lat toczę beznadziejną walkę o radykalne zmiany strukturalne w polskiej nauce i o finansowe docenienie tej sfery aktywności społecznej. Ze wszystkich moich tekstów przebijały niezmienny pesymizm i bezradność wobec ewidentnego braku woli politycznej, widocznego w działaniach wszystkich (!) rządów po 1989 r. Ostatni przejaw mojej frustracji „Gazeta Wyborcza” opublikowała raptem 19 kwietnia tego roku.
Z bardzo negatywnym nastawieniem szedłem więc na zorganizowane 23 kwietnia wieczorem w redakcji „Polityki” spotkanie z minister Barbarą Kudrycką. Na sali spotkałem równie sceptycznych weteranów „odwiecznych” sporów o kształt polskiej nauki: prof. Łukasza Turskiego, z którym debatowaliśmy 19 lat temu nad koniecznością zreformowania Polskiej Akademii Nauk (por.: „GW” z 24−26.11.1989) i prof. Tomasza Szapiro z SGH, z którym przed niemal 10 laty próbowaliśmy ratować godność polskiego profesora.
Konkursy, kadencje, konkurencja
Od razu muszę przyznać, że zostałem mile zaskoczony. Minister Kudrycka w bezpośrednim „starciu” wypada bowiem dużo lepiej niż za pośrednictwem mediów – zarówno werbalnie, jak i merytorycznie. Mając przed sobą kilkadziesięcioro rozjuszonych naukowców zachowała spokój i cierpliwość, uczestnicząc w niemal trzygodzinnym maratonie pytań, głównie rozmaitych pretensji. Wspierana przez współautora projektu reform, prof. Macieja Żylicza, prezesa Fundacji na rzecz Nauki Polskiej oraz prof. Michała Kleibera, prezesa Polskiej Akademii Nauk, tłumaczyła podstawowe założenia projektowanych zmian.
O dziwo, usłyszałem potwierdzenie konieczności reform, o których mówię i piszę od kilkunastu lat, co dotąd spotykało się z niechęcią nie tylko polityków, ale też i części konserwatywnej profesury. Cała trójka panelistów powtarzała jak mantrę niezbędność „konkursowości” (w obsadzaniu wszelkich etatów naukowych), „kadencyjności” (w sprawowaniu stanowisk kierowniczych na wszystkich szczeblach) i „konkurencyjności” (zarówno zewnętrznej – pomiędzy placówkami naukowymi, jak też wewnętrznej – pomiędzy pracownikami poszczególnych instytutów). Towarzyszyć ma temu wymuszenie odmłodzenia kadr kierowniczych i wyprowadzenie poza macierzyste jednostki wszystkich czynności oceniających kwalifikacje kandydatów do awansu naukowego.
Wyjaśniono też (może przez złagodzenie wcześniejszej ortodoksji) tak bulwersującą sprawę habilitacji. Okazało się, że chodzi nie o usunięcie jednego z filtrów odsiewających osoby zbyt ambitne, jak na swoje kwalifikacje intelektualne, lecz o zróżnicowanie zasad promocji podoktorskiej z uwzględnieniem specyfiki różnych nauk. Pani minister zadeklarowała, że humaniści mogą pozostać przy wymogu napisania znaczącej książki, jeżeli takie będą oczekiwania środowiskowe, aczkolwiek nie będzie to już warunkiem absolutnie niezbędnym.
Dyskutanci zwracali uwagę na pomyłkę premiera, który twierdził, że wybitni cudzoziemcy (np. Norman Davies) nie mogą być recenzentami habilitacji. Praktyka jest bowiem inna, pomimo ograniczających wysiłków Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów, która domaga się pisania doktoratów wyłącznie po polsku, a od recenzentów wymaga habilitacji. Sam jestem żywym zaprzeczeniem tej praktyki, gdyż w 1992 r. recenzentem mojej książki napisanej po angielsku był profesor z Norwegii, gdzie jako żywo o habilitacji nikt nie słyszał. (Mam tylko nadzieję, że jakiś nadgorliwy biurokrata nie wystąpi teraz do Prezydenta RP o odebranie mi tytułu profesorskiego.)
Będzie przełom?
Najważniejsze dla mnie było jednak pytanie o perspektywy finansowe. Uważam bowiem od lat, że żadnych sensownych zmian nie da się przeprowadzić bez jednoczesnego dużego zastrzyku pieniędzy. Bez tego wszelkie rozmowy o reformie są tylko mieszaniem mętnej wody. Obietnica premiera o osiągnięciu 2 proc. PKB w 2013 r. (łącznie na naukę i szkolnictwo wyższe) jest niewystarczająca, zbyt odległa i nie osadzona w czasie rzeczywistym. Zapytałem więc wprost panią minister, o ile wzrosną nakłady na naukę już w przyszłym roku.
O dziwo, odpowiedź była bardzo konkretna. Minister Kudrycka oświadczyła, iż ma obietnicę premiera, że już w 2009 r. środki te wzrosną o 0,16 proc. PKB, co się przekłada na ok. 2 mld zł. I taki przyrost ma następować co rok, aż do osiągnięcia zadań „planu pięcioletniego”. Mnie w tym momencie po prostu zatkało, a i inni obecni nie wierzyli własnym uszom. Byłby to bowiem pierwszy taki przypadek od kilkunastu lat i może pierwszy z „cudów” obiecanych przez Donalda Tuska.
Jeżeli pani minister „wie, co mówi” i nie okaże się, że właściwie to miała na myśli coś zupełnie innego, byłby to istny przełom w myśleniu o roli nauki. Byłby to pierwszy rząd „potransformacyjny”, który dowiódłby, że rozumie kluczową funkcję nauki, nie tylko w sferze kulturotwórczej, ale też cywilizacyjnej i gospodarczej, nie mówiąc o prestiżu międzynarodowym. Toteż wychodzący ze spotkania naukowcy wymieniali komentarze pełne niedowierzania, bo przecież nieraz już słyszeliśmy rozmaite obietnice, choć nigdy nie były aż tak konkretne.
I faktycznie, namówieni przeze mnie dziennikarze sprawdzili następnego dnia w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, że liczby były prawdziwe, tyle że będzie to wzrost nakładów łącznie na „naukę i szkolnictwo wyższe”. Grozi to utopieniem większości pieniędzy w systemie nadmiernie rozmnożonych uczelni, z których część ma charakter pseudowyższy. Niemniej, jest to jakaś oznaka zmiany nastawienia elit politycznych i wyznaczenie nowego trendu, który może uda się z czasem wzmocnić.
Ważnym osiągnięciem tego spotkania było stworzenie, jeszcze mało stabilnej, ale jednak, płaszczyzny porozumienia i zrozumienia. Reprezentanci władz polskiej nauki zdawali się rozumieć oczekiwania środowiska. A jesteśmy przecież rozmówcami bardzo trudnymi. Profesorowie nie będą strajkować, bo szkoda im na to czasu, ale dyskutować to my potrafimy do upadłego, bo to jest nasz zawód. Jesteśmy też pamiętliwi i wpływowi, choć pozornie słabo zorganizowani.
Oczekuję na cud!
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.