Potrzebujemy autentycznych reform

Jan M. Piskorski


W 1924 r., podczas dwumiesięcznej podróży studyjnej po odrodzonej Rzeczypospolitej, Alfred Döblin zapisał, że nad Wisłą trwa debata nad reformą nauki, w tym przede wszystkim nad zniesieniem habilitacji. Autor dodał wszakże, że większym problemem zdaje mu się słabość polskiego rynku czytelniczego. Cóż z tego, że wychodzą świetne książki, jeśli ich nakłady są „podejrzanie” niskie. Minęło prawie 100 lat, zmieniały się ustroje, przewaliły się przez Polskę niemiecka okupacja i radziecka dominacja, a my nadal dyskutujemy na ten sam temat, tyle że dzisiaj z polskim szkolnictwem wyższym jest – jeśli pominąć aspekt ilościowy – jeszcze gorzej, a z czytelnictwem niewiele lepiej.

Kiedy po 1989 r. polskie szkolnictwo wyższe poszerzyło się kilkakrotnie zarówno pod względem liczby studentów, jak i uczelni, nie reformując swojej przestarzałej organizacji, wołania o reformę stały się coraz głośniejsze, choć jednocześnie coraz rzadziej wychodziły od środowisk akademickich. Zdaje się, że narastająca mizeria mało komu przeszkadzała. Miernotom, których w jednej polskiej uczelni znajdziemy dzisiaj więcej niż przed wojną we wszystkich, daje ona bowiem szansę na dość przyzwoite życie bez większych trudów. Bardziej pracowitym i uzdolnionym pozwala z kolei – przy niewielkim, z ich punktu widzenia, wysiłku wstępnym – czerpać chwałę z uniwersyteckiej togi, co nie przekłada się atoli na wymierne korzyści i tym samym na ich późniejsze zaangażowanie naukowe. Zarobki profesorów są bowiem wciąż bardzo niskie, biorąc pod uwagę wiedzę i umiejętności większości z nich. Pozostaje im więc żyć, w najlepszym razie, z zagranicznych stypendiów, profesur, wykładów i honorariów, w gorszym zaś – z natury rzeczy bardziej rozpowszechnionym – z tzw. zajęć dodatkowych, które faktycznie są podstawowymi.

Z habilitacją i bez

Trudno się nie podpisać pod diagnozą stanu polskiej nauki i szkolnictwa wyższego, przedstawioną przez zespół powołany przez panią minister Barbarę Kudrycką. Powiedziałbym nawet ostrzej: cała struktura organizacyjna polskiej nauki i szkolnictwa wyższego jest skrajnie marnotrawna i nie warto w nią wrzucać kolejnych pieniędzy. Środki przeznaczane na naukę w Polsce wcale nie są, w proporcji do naszego budżetu, małe. Przy odpowiednich – odważnych, ale nie rewolucyjnych – pociągnięciach organizacyjnych i tym samym przy zmienionej strukturze wydatków, można by osiągnąć przy ich pomocy o wiele lepsze efekty. Jednak zaproponowane przez komisję minister Kudryckiej reformy sprowadzają się właściwie do zewnętrznej kosmetyki i, co gorsza, na dłuższą metę tylko pogłębią kryzys. Zniesienie habilitacji – na czym projekt się zasadza, gdyż jego twórcy chcieliby przyspieszyć kariery młodych naukowców – niczego na pewno nie zmieni.

Są kraje zaawansowane, gdzie istnieje habilitacja. Są też takie, gdzie jej nie ma. Samo jej zniesienie nie dostarczy nam Nobli, o których marzy Krzysztof Pawłowski, wiedzący przecież, że wprowadzenie habilitacji w USA nie pomniejszyłoby siły tamtejszej nauki. Oparciem dla niej są bowiem nie tylko potężne budżety placówek naukowych, ale też – jak we wszystkich krajach anglosaskich – mobilność naukowców, zmuszonych do wielokrotnej zmiany uczelni. Nie można pisać doktoratu w tej samej szkole, w której zdobyło się magisterium. Nie znajdzie się w zasadzie zatrudnienia w tej uczelni, w której obroniło się pracę doktorską. Zawsze trzeba stanąć do konkursu w nowym miejscu, wiedząc, że jest się jednym z wielu „obcych” kandydatów, spośród których komisja wybierze najlepszego, rzadko znanego jej członkom osobiście. W USA, gdzie nie ma habilitacji, zastępuje ją system co najmniej trzech profesur, przez które na pewno nie przeszedłby żaden z naszych wiecznych adiunktów, którym chce się ułatwić drogę kariery naukowej. Kolejne stopnie warunkowane są bowiem dorobkiem naukowym. Zwiększony dorobek naukowy jest też na bieżąco dodatkowo wynagradzany.

W Niemczech, w których struktura szkolnictwa wyższego jest nam najbliższa, istnieje wciąż habilitacja, aczkolwiek wyjątkowo można się tam ubiegać o profesurę i bez niej. Trzeba mieć jednak ogromny dorobek. Jest też od niedawna specjalna ścieżka dla wybitnych młodych uczonych, którzy jeszcze nie uzyskali habilitacji. Jednak te tzw. młodsze profesury są tylko na czas określony. Po kilku latach młodszy profesor, wciąż jeszcze na tyle młody, że znajdzie pracę poza uczelnią, albo wypada z obiegu naukowego, albo staje do konkursu na normalną profesurę, gdzie potrzeba habilitacji, a przynajmniej ogromnego dorobku. I tutaj nie ma w zasadzie szans na profesurę w tej uczelni, w której obroniło się habilitację. Trzeba stanąć do konkursu w obcym środowisku, będąc świadomym, że przez gęste sito komisji konkursowej przedostaną się tylko najlepsi. Inna sprawa, że w Niemczech, gdzie uczelnie są dość silnie uzależnione od krajowych (my rzeklibyśmy: wojewódzkich) ministrów nauki, prace komisji bywają potem psute przez ministerialne weta, najczęściej o podłożu politycznym. Po pierwsze, jednak zdarzają się one coraz rzadziej. Po drugie, wobec niewątpliwie silnego kandydata, ministrowi bardzo trudno zgłosić sprzeciw. Co więcej, silne uniwersytety mogą od pewnego czasu obejść ministerialne weto, zatrudniając wybitnych uczonych poza konkursem, na zasadzie porozumienia stron, które dotyczy także zarobków, daleko w takich wypadkach wyższych od przeciętnej profesorskiej.

W Wielkiej Brytanii mniejsze uniwersytety regularnie podkupują w ten sposób wybitnych londyńskich profesorów, oferując im w zamian albo większe zarobki, albo – częściej – zdecydowanie mniejsze pensum lub wysokie wpłaty na fundusz emerytalny, co jest o tyle ważne, że profesor brytyjski może, na własne życzenie, odejść na emeryturę wcześniej, aby się w ten sposób pozbyć coraz trudniejszych z wiekiem zajęć ze studentami i zyskać dodatkowy czas na pisanie, badania i seminaria. Gdyby w Polsce ubezwłasnowolniony przez profesorów rektor choćby tylko podjął takie rozmowy, musiałby się pożegnać ze swoim urzędem najpóźniej wraz z końcem kadencji. U nas obowiązuje bowiem powszechna urawniłowka, która – szczególnie w nauce i w uniwersytetach – jest chorobą najcięższą z możliwych, jest w gruncie rzeczy chorobą śmiertelną. Co zaś do jakości polskich konkursów, to nie warto się nawet na ten temat wypowiadać. Każdy wie, że mają one w zasadzie charakter koleżeński.

Migracja wewnętrzna

Problemem zatem nie jest habilitacja, zwłaszcza że pisze się ją w Polsce coraz szybciej. Po co zresztą znosić habilitację, jeśli chce się ją zastąpić przypominającym czasy głębokiego PRL−u certyfikatem? Miast doktorów habilitowanych, będziemy mieli doktorów certyfikowanych, którzy – już z powodu samej nazwy – będą się wstydzili przyznać, kim są, podobnie jak ja wstydziłem się swego czasu być docentem. Rozwiązania polskich problemów trzeba szukać gdzie indziej, o czym zespół minister Kudryckiej wie, tyle że zabrakło mu odwagi. Chodzi mianowicie o ustawowe zmuszenie środowiska naukowego do wewnętrznej migracji. Emigracja zewnętrzna, na zagraniczne uczelnie, też nie musi być wcale szkodliwa. Raczej wzbogaciłaby ona polską naukę, gdyby uczony miał szansę na powrót: na uczciwy konkurs, na przyzwoite warunki pracy i w miarę godziwe zarobki. Nie musimy się ich bać, gdyż przeciętny profesor w świecie bynajmniej nie zarabia kroci, szczególnie w humanistyce. Z kolei najlepszych w naukach ścisłych nie zatrzymamy, gdyż żaden polski uniwersytet nie jest im w stanie zapewnić warunków porównywalnych do tych, jakie stwarzają Massachusetts Institute of Technology, Stanford czy inne uczelnie amerykańskie.

Pani minister Kudrycka, która była rektorem prywatnej uczelni, wie dobrze, co znaczy brak profesorów na pierwszym etacie. Są oni niezbędni do tego, aby uczelnia uzyskała prawo nauczania danego kierunku na poziomie wyższym. Rzecz w tym, że w Polsce nie brak doktorów habilitowanych ani profesorów, tylko są oni nierównomiernie rozmieszczeni. Duże i tradycyjne ośrodki mają ich zbyt wielu, czasami nawet o połowę za dużą, i nie są oni należycie wykorzystani, pracując w zasadzie poza swoimi uczelniami; natomiast mniejsze i nowsze ośrodki borykają się z ich brakiem. Wystarczyłoby narzucić tym pierwszym limity etatów profesorskich, które wszędzie w świecie są zjawiskiem normalnym, a te drugie ustawowo zmusić do przyjmowania pracowników z zewnątrz, inaczej bowiem będą one wolały kisić się we własnym sosie, „cieńszym”, ale swojskim, nie stwarzającym poczucia zagrożenia.

Strefa „staropolska”

Również proponowane przez zespół minister Kudryckiej uniwersytety flagowe nie stanowią rozwiązania, gdyż tylko zakonserwują wszystkie najgorsze cechy szkolnictwa wyższego w Polsce, a i tak żaden z nich nie znajdzie się w czołówce światowych placówek kształcenia dopóty, dopóki nie uleczy się całkowicie niewydolnego polskiego krwiobiegu naukowego. Co więcej, uniwersytety flagowe mogą się okazać groźne dla państwa polskiego, gdyż – na obecnym etapie rozwoju polskiej nauki i szkolnictwa wyższego – utrwalą one podział Polski na dwie czy trzy kategorie cywilizacyjne. Cała niemal Polska zachodnia i północna znajdzie się w grupie „B”, a linia podziału pomiędzy nią a „staropolską” strefą „A” będzie przebiegać zasadniczo wzdłuż granicy polsko−niemieckiej z 1939 r. Na pewno nie będzie to sprzyjać pełnej integracji tych ziem w organizmie państwa polskiego, zwłaszcza że są to w większości ziemie potwornie zaniedbane po 1945 r., a zamieszkujący tu ludzie, prawdziwa mieszanka genetyczna, mają głębokie poczucie krzywdy wyrządzonej im przez centrum, które wyciągnęło z tych ziem wszystko, włącznie z cegłami, nie przekazując w zamian nic. To poczucie jest szczególnie głębokie – jak mogę na co dzień obserwować – u młodych szczecinian, może dlatego, że w peryferyjnym aż do 1989 r. Szczecinie skupiły się jak w soczewce wszystkie problemy tzw. ziem odzyskanych. Tymczasem z Uniwersytetu Szczecińskiego dotrę do granicy koleją w kilka minut, samochodem w kilkanaście, a rowerem w pół godziny. Nie powinno się więc go skazywać na stagnację, do czego „reforma” de facto prowadzi.

Krótko mówiąc: założenia wypracowane przez zespół minister Kudryckiej nie niosą prawdziwej reformy szkolnictwa wyższego i nauki. Co więcej, projektodawcy nie wzięli pod uwagę odpowiedzialności politycznej ustawodawcy wobec całego społeczeństwa polskiego, które w ponad 60 lat od zakończenia drugiej wojny światowej ma prawo oczekiwać zasypywania podziałów, będących wynikiem jej dramatycznego końca, a nie ich utrwalania.

Prof. dr hab. Jan M. Piskorski, historyk i publicysta, profesor zwyczajny w Uniwersytecie Szczecińskim.