Jak oceniać dorobek?
Ostatnio w środowisku akademickim toczy się dyskusja związana z usprawnieniem rozwoju kadry naukowej i stworzeniem szerszych perspektyw dla młodych naukowców. Jak zwykle przy takiej okazji pojawił się podział na zwolenników zniesienia habilitacji i jej utrzymania. W cień zostały w tej sytuacji odsunięte sprawy dotyczące nowelizacji ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, związane nie tyle z samą nauką, co z dydaktyką.
Problemem, który pojawił się przy tej okazji, stały się jak zwykle środki finansowe. Stąd też pomysł na stworzenie kilku uczelni flagowych, które uzyskiwałyby prawie całość środków na naukę, a pozostałe uczelnie, w tym większość uniwersytetów, zostałyby sprowadzone do roli, jaką spełniają dzisiaj przeważnie uczelnie niepubliczne, czyli do zadań dydaktycznych. Przy okazji można odnotować, że pomysłodawcy zaczerpniętego z marynarki wojennej określenia nie zauważyli zapewne, iż okręt flagowy, poza paradą, płynie na końcu szyku i jest co prawda najbardziej okazały, lecz niekoniecznie najszybszy i najlepiej uzbrojony. Porównanie do wyników uzyskiwanych przez najlepsze uczelnie amerykańskie też nie uwzględnia faktu, że w USA istnieje inny model zarówno naukowy, jak i dydaktyczny, a pieniądze pozyskiwane przez uczelnie w przeważającej mierze pochodzą spoza środków publicznych.
Wiąże się z tym sprawa habilitacji, która, w ocenie osób popierających pomysł jej zniesienia, hamuje rozwój naukowy. Proponuje się zastąpienie tej formy oceny dorobku naukowego certyfikowaniem doktorów – co miałoby dać takie same uprawnienia, jakie dzisiaj wynikają z nadania stopnia naukowego doktora habilitowanego. Moi profesorowie wspominali, że kiedyś habilitacja była tylko oceną dorobku naukowego doktora, którego podsumowaniem stawało się wygłoszenie na posiedzeniu rady wydziału wykładu habilitacyjnego. Z czasem wymogi zostały rozbudowane i dzisiaj podstawą staje się, obok dorobku, publikacja rozprawy habilitacyjnej. Trzeba też mieć na uwadze, że obowiązujące kiedyś i obecnie przepisy odnośnie do przeprowadzania przewodów habilitacyjnych przewidują, pod pewnymi warunkami, uzyskanie stopnia doktora habilitowanego na podstawie dorobku (por. art. 17 ust. 2 ustawy z 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki).
Obawiam się, że certyfikowanie doktorów doprowadzi z czasem do tego samego efektu, który mamy dzisiaj, czyli konieczności przedłożenia zwartego opracowania stanowiącego „znaczny wkład autora w rozwój określonej dyscypliny naukowej lub artystycznej”. Dzisiaj bowiem problemem nie jest już sama publikacja opracowania, lecz wydłużona procedura, która od złożenia publikacji do druku aż po posiedzenie rady wydziału, na którym przeprowadzane jest kolokwium habilitacyjne, zajmuje średnio 2 lata (a ile lat na finalizację badań i przygotowanie rozprawy?). Jeśli nadawaniem certyfikatów miałaby się zająć Centralna Komisja, to obawiam się, że bez jej reorganizacji i zmiany modelu funkcjonowania w pewnym momencie nie byłaby w stanie dokonać w szybkim czasie oceny dorobku. Czyli właściwie wracamy do punktu wyjścia, którym staje się czas.
Kwestia kolejna związana z argumentem za zniesieniem habilitacji odnosi się do hamowania przez „skostniałą kadrę profesorską” rozwoju naukowego młodszych kolegów. Być może reprezentuję dziedzinę i dyscyplinę (nauki humanistyczne, nauki o polityce), w której ten problem, poza być może jakimiś przypadkami skrajnymi, nie występuje.
Kwestia kolejna wiąże się z podnoszonym argumentem, że takim modelem rozwoju naukowego są zainteresowane wyłącznie uczelnie niepubliczne, które chcą uzyskiwać kolejne uprawnienia do prowadzenia kierunków studiów. Pracując przez ponad 30 lat w uczelni publicznej i 11 lat w niepublicznej, nie widzę różnic w potrzebach obu typów uczelni w zakresie kadrowym w sferze dydaktyki. Takie same problemy pojawiają się w obu typach uczelni, które aby uruchomić kierunek studiów, muszą zatrudnić określoną kadrę. Potwierdził to przewodniczący Państwowej Komisji Akredytacyjnej, który na plenarnym posiedzeniu KRZaSP we wrześniu 2006 r. w Poznaniu stwierdził, że w ocenie PKA sytuacja w obu typach uczelni jest bardzo zbliżona, także jeśli chodzi o rozłożenie się skali uzyskiwanych ocen. Jeśli certyfikowanie doktorów miałoby podnieść status tylko uczelni niepublicznych, byłoby to co najmniej dziwne.
Dochodzimy tu bowiem do istoty problemu. Dotyczy on powiązania dydaktyki z rozwojem naukowym. Niewątpliwie obie dziedziny funkcjonowania uczelni trudno rozdzielić, a rozwój naukowy sprzyja też wiedzy wykorzystywanej w trakcie dydaktyki. Zawsze zastanawiałem się jednak, dlaczego akurat 8 tzw. samodzielnych pracowników nauki potrzebnych było do prowadzenia kierunku studiów magisterskich i dlaczego dzisiaj na II stopniu studiów jest to 6 pracowników (oczywiście dzisiaj także niezbędne jest zatrudnienie grupy doktorów). Skąd wynikają te wyliczenia i dlaczego tylu, a nie więcej lub mniej, winno wchodzić w skład minimum kadrowego. Niewątpliwie jakieś wskaźniki ilościowe muszą być brane pod uwagę. Skoro tak, to rozdzielmy obie kwestie, odnosząc ewentualne certyfikowanie do sfery dydaktyki. Tym samym uczelnie miałyby możliwość zatrudniania doktorów posiadających uznany dorobek naukowy jako profesorów kontraktowych lub na wzór niemiecki privat Dozent, którzy byliby brani pod uwagę przy uzyskiwaniu uprawnień do prowadzenia kierunku studiów na tych samych zasadach, jak i tzw. samodzielni pracownicy nauki. Jakiś wzór tu istnieje; zespoły PKA oceniają nie tylko stan kadrowy, ale także rzeczywisty dorobek naukowy kadry, klasyfikując poszczególne osoby wskazane w minimum kadrowym jako należące do tego minimum w zakresie kierunku studiów i w związku z zakresem kierunku studiów. O takiej klasyfikacji decydują nie tylko uzyskany stopień czy tytuł naukowy, ale w dużej mierze posiadany dorobek naukowy i tematyka oraz charakter publikacji.
Niewątpliwie istnieje dzisiaj problem rozwoju naukowego części kadry, która zatrzymuje się w swoim rozwoju na stopniu doktora. Ale czy wszyscy muszą być profesorami? Warto też zauważyć, że od czasu, gdy Fenicjanie wynaleźli pieniądze, to także w Polsce rozwój nauki rozbija się najczęściej o środki finansowe, a raczej ich niedostatek. Bez istotnego dofinansowania nauki, a także odpowiedniego wynagradzania kadry naukowej, trudno liczyć na znaczące zmiany. Wielu doktorów (i nie tylko oni) woli dorabiać w różnych miejscach niż żyć za pobory, jakie dzisiaj są im oferowane w uczelniach. Cierpi na tym ich rozwój naukowy, gdy stawiają sobie pytanie: być (naukowcem) czy mieć (środki na utrzymanie rodziny)? Czy ten model zmieni zniesienie habilitacji, certyfikowanie doktorów, skrócona ścieżka naukowa, dopuszczenie do uzyskiwania stopnia naukowego doktora przez absolwentów studiów pierwszego stopnia? Wątpię.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.