Powrót docenta
Coraz częściej czytam ostatnio o projekcie zlikwidowania habilitacji. Argumentów „za” jest sporo i mają swoją wagę. Jak powiada pani minister Barbara Kudrycka: „Jednak samo zniesienie habilitacji niewiele zmieni. Może nawet obniżyć poziom kariery akademickiej. Dlatego zamierzamy zmienić cały system kariery naukowej – wprowadzimy stopień certyfikowanego doktora z uprawnieniami promotorskimi”. Skąd ja to znam? Otóż z dawnych dobrych czasów, kiedy „stopień certyfikowanego doktora” nosił starożytną i godną nazwę docenta. Po habilitacji docent przeistaczał się w profesora nadzwyczajnego, a ten z kolei awansował na profesora zwyczajnego – oba stopnie profesorskie miały rangę „belwederską”.
Wraca nowe? Nie przesadzajmy – inne czasy i okoliczności. Jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości – coś trzeba zrobić w sytuacji, w której pięciokrotnemu przyrostowi liczby studentów odpowiada przyrost kadry naukowej w granicach 30 proc. To dla starców po habilitacjach sytuacja niezwykle wygodna: są rozrywani. Sam pamiętam, z jakim zdumieniem obserwowałem zasadniczą zmianę mojej sytuacji na rynku pracy po zrobieniu habilitacji. Gdybym miał na to czas i ochotę, mógłbym był zaczepić się na trzech−czterech etatach. Tym łatwiej, że jestem kombajnem wieloczynnościowym, a nie naukowcem wąsko wyspecjalizowanym. Żyć, nie umierać!
Jest niemal oczywistością, że wieloetatowość obniża rangę dydaktyki. Opublikowana przez Collegium Civitas „Autodiagnoza polskiego środowiska naukowego” zwraca uwagę na spadającą jakość nauczania w polskich uczelniach. Przyczyn zapewne jest wiele. Za najistotniejszą uznałbym dążność do przekształcenia uniwersytetów w zakłady produkcyjne, dostarczające dyplomowanych absolwentów na rynek pracy. Upowszechnienie studiów doktoranckich, które praktycznie stały się kolejnym – po licencjackich i magisterskich – odcinkiem taśmy produkcyjnej, podnoszeniu jakości raczej nie sprzyja.
Z drugiej strony, wymóg habilitacji bywa rzeczywistą przeszkodą w wykorzystaniu ludzi dydaktycznie znakomitych, a obdarzonych przekleństwem „ciężkiego pióra”. Dla nich napisanie habilitacji to istna droga przez mękę, choć wiedzą i zdolnościami nauczania z pewnością, jak powiada pani minister, „mogą konkurować z niejednym profesorem”. Wartość tego typu naukowców wymierzyć można dość łatwo i warto awansować ich na docentów z prawem prowadzenia seminarium doktoranckiego. Nie znaczy to jednak, iż warto rezygnować z habilitacji; stopień naukowy nie musi być tożsamy z tytułem naukowym. Tytuł naukowy bowiem jest potwierdzeniem rzeczywistego, udokumentowanego pisemnie, oryginalnego dorobku badawczego.
Zawsze mnie zdumiewała zdolność urzędników do komplikowania rzeczy prostych. Wydaje mi się, że można problem „karier” uczelnianych rozwiązać w zasadzie bezboleśnie, należy jedynie wyodrębnić dwie komplementarne wobec siebie ścieżki: stanowisk i tytułów naukowych. W pierwszym wypadku chodziłoby o stanowiska takie, jak asystent (zwierzę na wymarciu, niestety), adiunkt i właśnie docent, w drugim zaś o takie tytuły, jak doktor, doktor habilitowany i profesor. Docent, po napisaniu habilitacji i przebrnięciu przez kolokwium, zanim otrzymałby tytuł profesora, mógłby objąć stanowisko profesora nadzwyczajnego (dziś: uczelnianego). Nie sądzę, by była to struktura zbyt skomplikowana i nieprzejrzysta. Kryteria też nie wydają się trudne do zdefiniowania. Zarazem za rzecz ważną uważam wszelkiego rodzaju naukowe rytuały i „wtajemniczenia”: egzaminy, obrony i kolokwia. Nie chodzi tylko o tradycję, choć i ona wydaje się sprawą istotną, lecz także o swoistą „odświętność” awansu naukowego.
Piszę o tym wszystkim jako człowiek, którego obecność w środowisku naukowym jest raczej efektem przypadku niż konsekwentnej realizacji powziętego zamierzenia. Owszem, uniwersytet był moim celem na samym początku. Później jednak przez lata, na skutek wiadomych „wydarzeń”, wydawało mi się, że muszę iść zupełnie inną drogą. Kończyłem studia zaoczne z takim samym celem, z jakim je kończy większość studentów – żeby „mieć papier”, trochę zresztą też „na złość” władzy. Mój doktorat to czysty przypadek – po prostu napisałem książkę, którą pani profesor Irena Maciejewska uznała za odpowiadającą wymogom i podjęła ryzyko (a była to wówczas dla niej rzecz ryzykowna) otwarcia przewodu. Potem, także zbiegiem okoliczności, zostałem, gdy to już było możliwe, zaproszony do pracy w Uniwersytecie Szczecińskim. I jakoś poszło. Żadnej „kariery” nie robiłem, ale doskonale rozumiem młodsze koleżanki i młodszych kolegów, którym rzeczywiście feudalna i skostniała struktura naszych uczelni przeszkadza w rozwoju. Dlatego sądzę, że dobrym wyjściem byłoby tej struktury zdynamizowanie właśnie poprzez uruchomienie dwóch wspomnianych ścieżek awansu. Ale habilitacji skłonny jestem bronić – to ważny moment w „karierze”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.